OKBB Radny Wizytówka Aktualności Interpelacje Galeria Refleksje Zaproszenia Kontakt
Sonda

21 października 2007 - po wygranej PO
nowy licznik społecznego optymizmu i zaufania.
Więcej w nas radości (TAK), czy obaw (NIE) ?



TAK   
 47.26 %
NIE   
 52.74 %
Tak     
 
Nie
2007-12-18

Druh Solidarności

Andruszka

Wojtek Suleciński zapowiedział w "Panoramie" smutną wiadomość. Znałem już jej treść.



Biedząc się rano nad nekrologiem Andrzeja, zatelefonował do mnie nasz wspólny przyjaciel Zbyszek Gach:

Na wiadomość, że rankiem 18 grudnia odszedł (wśród cierpień, których nie potrafiła uśmierzyć morfina) wieloletni nasz druh od rzeczy niezwyczajnych

ANDRZEJ DORNIAK

popękały nam serca. Umarł, co prawda, w domu, w otoczeniu najbliższych kobiet (matki, żony i trzech córek), przy czym jego z wolna gasnące oczy zdawały się mówić: przekraczam bramę, poza którą znajdę chyba inny wymiar?...

Był „królem życia”, ale jako magister filozofii po lubelskim KUL-u, do większości tak zwanych normalnych sytuacji przykładał także miarę ponadczasową. Zwykł powtarzać: „Wszedłem w życie o wschodzie, odejdę, gdy posmutnieją witraże. Znam kierunek → Najwyższy Artysta, który z niczego stworzył świat”.

Zapalamy Ci, Andruszko, na ostatnią drogę, wonne kadzidełko - niech jego dym poniesie ku niebu modlitwy załzawionych. A pamięć o Tobie zawsze będziemy obsypywać płatkami róż bez kolców.




2007-12-15

26 rocznica stanu wojennego

Duchy na urodziny

Dostałem jeszcze jeden upominek – od losu. Dziwnym trafem, zbiegł się on z 26 rocznicą wprowadzenia w Polsce stanu wojennego. Właśnie na 14 grudnia dostałem zaproszenie do Instytutu Pamięci Narodowej – wróciły więc wspomnienia tamtych dni i tamtych czasów.
Sierpień 1980 roku zastał mnie wśród dziennikarzy „Głosu Wybrzeża”. Byłem wtedy zastępcą sekretarza redakcji. Gazeta szybko zyskiwała – obok „Gazety Krakowskiej” (także organu PZPR) – miano najrzetelniej informującego polskiego dziennika. Kolejkowicze w kioskach „RUCH” (co utrwalił Zbyszek Kosycarz) wyrywali sobie nie tylko papierosy – także „Głos”...



Nie wszyscy jednak oceniali go równie dobrze. Rok po „Sierpniu” relacjonowaliśmy Plenum KW PZPR w Gdańsku, w którym szereg wpływowych działaczy odcinało się od naszej linii informacyjnej i programowej...



Dość szczególnym argumentem miał być dla nich nie tylko fakt, że „...do partii należy mniej niż połowa dziennikarzy „Głosu”... ale i to, że „...dwóch członków kierownictwa redakcji nie należy do partii i oddało legitymacje partyjne...” Krytyka dotyczyła mnie (w rocznicę Sierpnia zwróciłem legitymację kandydacką) i Szczepana Krydy, który w tej organizacji trwał od zarania. Nie umawialiśmy się. Zdecydowały emocje, których ... „Statut PZPR” nie przewidywał.



Była to zapowiedź złych dni. Wkrótce odszedłem z gazety sam, a mojego naczelnego Tadeusza Kutę usunięto z zespołu z zakazem pełnienia funkcji kierowniczych.

Stan wojenny zastał mnie u boku Lecha Bądkowskiego w Tygodniku „SAMORZĄDNOŚĆ”. Miałem znaczną satysfakcję – jako sekretarz redakcji – uczestniczyć w tworzeniu tego pisma od początku. I w niezłym towarzystwie...



Radość z wydania pierwszego numeru pisma z krajowym debitem dzieliliśmy w drukarni (na zdjęciu widoczne twarze od lewej: Wojciech Duda, Mariusz Wilk, Bernadetta Stankiewicz, Janusz Kasprowicz, Janusz Daszczyński, Lech Bądkowski, Donald Tusk, Ewa Górska, Maria Mrozińska, Henryka Dobosz, Janusz Wikowski, Izabella Trojanowska – fotografował Wacław Rymko).



Po numerze próbnym i dwóch przeznaczonych do sprzedaży – trzeci w znacznej części został już zaaresztowany...



W wąskim gronie ukręciliśmy jeszcze na powielaczu Numer 4 i przyszły ciemne lata dla naszych marzeń, ambicji i losów. Dzięki wsparciu profesorów Roberta Głębockiego (wtedy rektora UG) i Jerzego Zaleskiego (szefa Katedry Geografii Gospodarki Morskiej) znalazłem na krótki czas schronienie w gronie nauczycieli akademickich. I tam jednak nie było mi dane pracować. Komitet Uczelniany PZPR postawił bowiem warunki, których ani ja, ani dr Janusz Lewandowski nie chcieliśmy spełnić i wylecieliśmy niemal jednego dnia.

Zostałem „prywaciarzem”. O moim kręgosłupie przypomniała mi pewnego dnia Służba Bezpieczeństwa. Aresztowano mnie – jak w amerykańskim filmie – na ulicy. Dziś jestem prawie pewien, że SB wściekle poszukiwała trzeciego autora słynnej „Konspiry”. Aresztowano już Macieja Łopińskiego, zamknięto Mariusza Wilka... nie wiedziała jednak bezpieka, że pod pseudonimem Marcin Moskit ukrył się inny mój przyjaciel Zbyszek Gach. Krążyła wręcz legenda, że Moskit to... trzech autorów.

Przyznać muszę, że przesłuchujący mnie oficer był do rozmowy nieźle przygotowany – znał sporo moich kontaktów, wiele ścieżek – nie znał jednak tych najważniejszych. Zatrzymanie nic mu więc nie dało. Próbował co prawda podsuwać mi różne papiery lojalnościowe, ale nie podpisałem niczego. Nie podpisałem nawet tego ostatniego, który zobowiązywał mnie do zachowania w tajemnicy faktu aresztowania. Wzamian... nie dostałem nawet biletu tramwajowego na powrót do domu. Wiadomość o fakcie zatrzymania ukazała się w podziemnym Biuletynie Solidarności i więcej mnie nie nękano.





Zaproszenie IPN do lektury na własny temat miało dla mnie zamknąć temat po ćwierci wieku. I zamknęło. Nie poznałem nazwisk bliskich donosicieli, ale cierpieć z tego powodu nie zamierzam. Mam „czyste akta”, nikt mi „gęby” nie dorobi. I to jest ważne.

Każdy z nas wie, co robił w życiu. Ja też wiem, cudów się nie spodziewałem, ale upominek urodzinowy mi się podoba.



2007-12-14

Boże Narodzenie ' 2007

Nastroje...

Kończę dzisiaj 54 lata. Siła wieku... nie na tyle jednak, by nie pamiętać minionych dobrych dni. Wspomnienia z reguły przywołują refleksje sentymentalne. Takie i mnie naszły. Dla ukojenia postanowiłem zrobić sobie prezent urodzinowy, a Państwu ... pod choinkę podarować coś, co swym niepowtarzalnym urokiem także Wam da radość. Z ciepłymi życzeniami wyłącznie krzepiących myśli na Nowy 2008 rok i zdrowych Świąt w rodzinnym gronie.

Macie Państwo poniżej bezpieczne, sprawdzone linki do kilku wybranych piosenek mojego przyjaciela od wielu lat - Waldka Chylińskiego. Choć brak wśród nich kolęd - jestem przekonany, że taka wędrówka w przeszłość z nastrojową poezją śpiewaną Waldka jest doskonała na zimowe wieczory... A jeszcze dalej... trochę wspomnień o Autorze i naszej przyjaźni, rozwijającej się w Gdańsku od wczesnych lat 70-tych.

A może tylko nam się zdaje
sł., muz. i wyk Waldemar Chyliński - nagr.achiwalne z płyty “A może tylko nam się zdaje”

Moja bezsenność
sł. i wyk.W. Chyliński, muz. Wojciech Staroniewicz - utwór z płyty “Słowa…”

Na poduszkach moich dłoni
sł. i wyk. W. Chyliński, muz. G. Marchowski - nagranie archiwalne z 1976r.



Niedziela
sł. i wyk. W. Chyliński muz. G. Marchowski nagranie 1984r.

Pechowy dzień
sł., muz. i wyk. W.Chyliński - nagranie z 1978r.

Piosenka o starej miłości
sł., muz. i wyk. W. Chyliński - utwór z płyty “Słowa…”

Piosenka bez tytułu
sł. i wyk.W. Chyliński muz. Adam Drąg - utwór z płyty “Słowa…”



Pójdę już
sł., muz. i wyk. (wraz z Ewą Cichocką) W. Chyliński - utwór z programu TVP “Kaczki pod choinką” z 1984r.

Ptakom na drzewach
sł.,muz. i wyk. W.Chyliński - nagranie z 1976r.



Wiosna
sł. i wyk.W.Chyliński, muz. Stefanan Brzozowski - nagranie z Teatru STU w Krakowie w1984r.

Zawsze o świcie
sł., muz. i wyk. W. Chyliński - nagranie z Teatru STU w Krakowie w 1984r.



Więcej... nastrojów w autorskiej stronie Waldemar Chyliński
a poniżej ... życie - moje, Waldka, naszego pokolenia...


Waldka pisanie o sobie...
Przypadek? Zrządzenie losu? Jakby tego nie nazywać to pewne jest tylko to, że w 1951 roku na ulicy Przyjemnej w Gdańsku mój przyszły Tata spotkał moją przyszłą Mamę. Gdańsk wciąż jeszcze lizał rany po wojennych czasach lecz przyszłość kazała mobilizować siły do nowych wyzwań. Dla moich rodziców nowym wyzwaniem było powołanie do życia właśnie mnie. Domyślam się, że było to wyzwanie przyjemne, jak wszystko co się mogło wtedy zdarzyć na ulicy Przyjemnej. 13 września 1953 roku w Gdańsku, w niedzielę o siedemnastej dziesięć ujrzałem świat. Mogę założyć, że ani ja światem, ani świat mną, nie byliśmy sobą zachwyceni. Ja w każdym bądź razie podczas pierwszego spotkania ze światem bardzo się spłakałem.

Nazywam się Waldemar Chyliński. Namówiony przez znajomych i przy ich pomocy postanowiłem poprzez internet sprawdzać, od czasu do czasu, to czy jeszcze żyję.

Żłobka nie pamiętam, ale przedszkole, które było przy lotnisku we Wrzeszczu zapisało się w mojej pamięci kilkoma wydarzeniami. Pamiętam wielkie poruszenie w naszej piaskownicy gdy za płotem pokazał się przez chwilę prezydent Bierut. Ponoć był głodny i mało co nie przyjąłby zaproszenia na obiad od naszej czeredy. Nie przyszedł być może w obawie, że się struje. Do średniaków chodziłem w przedszkolu, które było umiejscowione w pięknej willi przy Al. Zwycięstwa, obok Opery Bałtyckiej, a do starszaków w przedszkolu w Oliwie, nim Szkoła Podstawowa Nr.46 na Polankach, jak się wtedy nazywała ta część dzisiejszej dzielnicy Przymorze, przyjęła mnie do grona swych uczniów. Bieruta zastąpił Gomułka, którego ktoś powiesił obok godła i Cyrankiewicza, nad tablicą.

Uczniem byłem średnim. Jedynie lekcje języka polskiego były w stanie przykuć na nieco dłużej moją uwagę. Dość łatwo odgadywałem “co poeta chciał przez to powiedzieć”. Nauczycielka języka polskiego na wieść o tym, że rodzice chcą mnie wysłać do technikum, głośno zaprotestowała. Na nic to się jednak zdało. W 1968 roku, po zdaniu egzaminów, wylądowałem w Technikum Budowy Okrętów, inaczej zwanym „Conradinum”. Dostałem ładny marynarski mundurek, a po pięciu latach dyplom technika i świadectwo maturalne. Jednak nie technika okrętowa zaprzątała w tamtych czasach moją głowę. Od co najmniej trzech lat pisałem wiersze i piosenki, które ku mojej słabo skrywanej radości były nie tylko zauważane lecz i nagradzane. W krąg kultury studenckiej wciągnął mnie Grzegorz Marchowski, który pierwszy zaśpiewał piosenkę z moim tekstem na Studenckim Przeglądzie Piosenki Turystycznej i Janusz Kasprowicz, który doprowadził do mojego debiutu poetyckiego w lokalnej prasie Wybrzeża. I tak to się zaczęło.

Gdy poznałem Elę Adamiak sam już sobie wymyślałem muzykę i podśpiewywałem, lecz to dzięki Elżbiecie spełniałem się jako autor. Nigdy nie zapomnę chwili, gdy pierwszy raz, w III programie Polskiego Radia, usłyszałem piosenkę, do której napisałem tekst. Była to piosenka „Czas twojego życia”, a śpiewała ją właśnie Ela Adamiak. Między kolejnymi piosenkami, które mi Ela w radio wyśpiewywała, tow. Gierek obiecywał Polsce siłę, a mnie dostatek.

W moim życiu wszystko zaczęło wirować. Nowe piosenki, nowi ludzie, nowe zdarzenia, festiwale, koncerty, nowe miłości i przyjaźnie. Moje nowe piosenki, prócz Eli i mnie, śpiewał kabaret gdańskich medyków „Jelita” z Markiem Prusakowskim na czele, Ania i Zbyszek Szukalscy, Adam Drąg, wspomniany już Grześ Marchowski, a nawet Grzegorz Bukała, późniejszy partner Rudiego Schuberta w „Wałach Jagiellońskich”. Moje wiersze zaczęły się ukazywać w prasie i niedługo później zostałem zaproszony do Koła Młodych przy Związku Literatów Polski. To tam, na spotkaniach przy ul. Mariackiej poznałem Bożenę Ptak, Anię Czekanowicz, Adzika Zawistowskiego, Ola Jurewicza, Zbyszka Joachimiaka, Stefana Chwina i Krysię Lars Chwin, a także emanującego wielkim spokojem, wówczas młodego krytyka, a dziś znakomitego wydawcę i profesora, Stasia Rośka. To tam, na Mariackiej, powstała poetycka grupa „Wspólność”, do której przynależałem i tam, w sierpniu 1980 r., również przy moim udziale, powstał pomysł napisania pierwszego listu – apelu, popierającego strajk. To, w pewnym sensie, dzięki tamtym spotkaniom i tamtym ludziom w 1979 roku ukazał się mój debiutancki tomik „ Szary Blues”, a 1985 „Zaproszenie do snu”.

Jesienią 1976 roku przeniosłem się do Olsztyna gdzie rozpocząłem studia. Życie artystyczne studentów tego uroczego miasta w kilka tygodni stało się również moim życiem. To wtedy poznałem Stefana Brzozowskiego – założyciela grupy „Niebo”, Romana Trębskiego – organizatora życia artystycznego, Andrzeja Janeczkę, który wraz ze Zbyszkiem Rojkiem ( wiele lat grał ze mną na gitarze basowej ) jako „Trzeci oddech kaczuchy” w 1980 r. zawojował festiwal opolski piosenką o kombajniście, a tymczasem śpiewając moją piosenkę „Pechowy dzień” wygrał „ Złotą szpilkę” na Biesiadach Humoru i Satyry w Lidzbarku Warmińskim. To tam zaprzyjaźniłem się z poetą Jackiem Karaszewskim i pisarzem Jerzym Ignaciukiem. Niestety obaj już nie żyją.

Także w Olsztynie poznałem Andrzeja Swacynę. Andrzej - Mazur z dziada pradziada – nosił w sobie tak wiele uroku, że trudno się było z nim nie zaprzyjaźnić. Był fantastycznym kumplem i niezłym gitarzystą. To wystarczyło byśmy przez wiele lat razem koncertowali. Później, gdy nasze drogi życiowe nieco się rozeszły i widywaliśmy się rzadziej, każde spotkanie było ucztą. Gdy przyszła wieść o śmierci Andrzeja poczułem jakby umarła jakaś część mnie samego. Trudno mi się do dzisiaj z tą śmiercią pogodzić. Tak samo jak trudno się pogodzić z wypadkiem, w którym zginął przed laty inny mój przyjaciel – Jacek Zwoźniak, którego z wielką frajdą ściągnąłem z Wrocławia na studia do Olsztyna. To chyba od tamtego czasu należałoby datować początki naszego, z Jackiem, kabaretu, który na poważnie zaczął występować w 1980 roku, a przestał 13 grudnia 1981 roku. Nie byliśmy żadną konkurencją dla Wojciecha Jaruzelskiego, który internował nam publiczność.

Zanim to jednak nastąpiło jako student- artysta wędrowałem po miastach z koncertami, utrzymując się w ten sposób przy życiu. Na trwałe w mojej pamięci zapisał się pobyt i koncerty z Elą Adamiak na Famie w 1975 i 1976 roku, kiedy to stworzyliśmy sympatyczną piosenkę „ Dzień na kacu”. Początkowo piosenka miała tylko dwie zwrotki i refren, ale uparty Zwoźniak koniecznie chciał się przysłużyć i dopisał trzecią, stając się piosenki współautorem. Cykliczne przeglądy i festiwale pozwalały w jednym miejscu spotkać się z podobnie myślącymi, a czasami nawet podobnie śpiewającymi. Nagrody, pożądane, acz nie najważniejsze, były miłym dopełnieniem przeżycia. W 1978 roku zdobyłem I nagrodę na Festiwalu Piosenki Studenckiej w Krakowie i II na Ogólnopolskim Przeglądzie Piosenki Autorskiej. Od tamtego czasu cenię sobie bardzo trwającą do dzisiaj przyjaźń z niezwykłą osobą i piosenkarką, a właściwie pieśniarką, dla której nigdy nie napisałem żadnego tekstu ( może to zasługa?) - Elżbietą Wojnowską. To w tamtym czasie podszedł do mnie, po jednym z moich występów, Maciej Zembaty i zaproponował udział w przygodzie, jaką było nagranie programu telewizyjnego „Pieśni miłości i nienawiści – Leonarda Cohena” Ponieważ program był nagrywany na żywo (na tzw. setkę) i nie nagrywaliśmy wcześniej żadnych podkładów, poprzedziło go kilka dni prób. Dla mnie do dzisiaj to niezapomniany czas. Przebywanie, próbowanie i tworzenie tego niebanalnego programu razem z takimi ludźmi jak wspomniany Maciek Zembaty, John Porter, Roman Wilhelmi, Jan Kanty Pawluśkiewicz, Ela Adamiak, Andrzej Poniedzielski ,Teresa Haremza, Paweł Karpiński czy Olga “Kora” Jackowska i Marek Jackowski, już wtedy tworzący zespół “Manam”, to było wydarzenie, które wspominam jako niezwykłe.

O ile rok 1978 był dla mnie czasem szalonym, to rok 1979 otworzył przede mną zupełnie nowe perspektywy.

Może to zrządzenie losu, a może przypadek sprawił, że wiosną 1979 roku w Krakowie, w klubie ”Rotunda” poznałem Joannę – najpiękniejszą istotę na świecie. Jesienią tegoż roku byliśmy już małżeństwem, a w marcu 1980 roku przyszedł na świat nasz syn - Radek. Przed ślubem wybrałem się z “Wałami Jagielońskimi” na dużą trasę koncertową po południowej Polsce, by zarobić na wesele i… udało się. Połowa 1980 roku to w Gdańsku wybuch „Solidarności”. Nasz syn ma pół roku, mieszkamy w wynajętym mieszkaniu i nie bardzo wiemy co będzie jutro. Paru naszych znajomych przedostało się do stoczni i pomagają w strajku. Nam kończą się pieniądze i możliwość dalszego wynajmu mieszkania. Przenosimy się do Gdyni. Strajk w stoczni i w Polsce kończy się sukcesem. Wtedy to zjawia się w Trójmieście Jacek Zwoźniak opromieniony sławą swojego przeboju „Ragazza da Provincia” i zaprasza do współpracy. Objeżdżamy z koncertami pół Polski, a po paru miesiącach razem i osobno występujemy w hali gdańskiej „Olivii” na I Festiwalu Piosenki Zakazanej. Jacek wygrywa „Złoty Knebel” za piosenkę „Najpiękniejsza w klasie robotniczej jest Solidarność”, ja pozostaję dumnym uczestnikiem. Stan wojenny mocno skomplikował życie. Początkowo korzystaliśmy z pomocy Związku Literatów. Pomoc ta nie trwała jednak zbyt długo, a że i tantiemy w Zaiksie były zbyt małe, Asia zaczęła szydełkiem robić serwetki i sprzedawać je na rynku. Dzięki zręczności jej rąk mieliśmy jedzenie, a jak się ma jedzenie, to ma się właściwie wszystko i można być szczęśliwym. Gdy więc Zbyszek Rojek złożył mi ofertę pracy nad stworzeniem zespołu i programu kabaretowego ucieszyłem się bardzo, wszak szczęścia nigdy nie jest za dużo.

I tak znowu wylądowałem w Olsztynie. Wkrótce potem, w 1983r. powstał przedziwny zespół „ Kaczki z Nowej Paczki”. Piszę „przedziwny”, bo wszystko w tym zespole było dziwne. Wszystko się dzieliło i łączyło jednocześnie. Wszyscy dobrze znaliśmy się z czasów studenckich i jednocześnie stawaliśmy się w tym „po studenckim” życiu coraz bardziej obcy. Mieszanka kabareciarzy, muzyków, kompozytorów, tekściarzy i poetów po kilkudziesięciu próbach gotowa była do wybuchu. Powstanie takiego zespołu, przejechanie z koncertami Polski wzdłuż i wszerz , nagranie płyty, która okazała się złotą (200 000 egz.), zdobycie Grand Prix na Ogólnopolskim Przeglądzie Widowisk Estradowych w Rzeszowie, tryumfalny występ w Opolu, nagranie kilku programów telewizyjnych, prowadzenie autorskiej audycji w III programie Polskiego Radia, to dla takiej posklejanej formacji był wyczyn nie lada. A jednak wbrew moim (i nie tylko moim) obawom „Kaczki…” okazały się sukcesem. Gdy się z Zespołem rozstawałem żal mi było ogromnie. Niestety, w tamtym czasie nie miałem innego wyjścia. Czułem odchodząc, że tak jak ” Trzeci Oddech Kaczuchy” po odejściu Zbyszka Rojka, tak i ten zespół po moim odejściu, już nigdy tak pięknie nie “wybuchnie”. Moje przeczucie podzielał wówczas jedynie Stefan Brzozowski, który niedługo potem znakomicie poradził sobie zakładając świetny zespół “Czerwony Tulipan”.

Po powrocie do Gdańska zacząłem współpracę z Akademickim Centrum Kultury i Bałtycką Agencją Artystyczną. Wtedy też poznałem Beatę Bartelik, młodą studentkę o nieprzeciętnym głosie, dla której napisałem wraz z Kazimierzem Lewandowskim kilka piosenek. „Sen na pogodne dni” okazał się tym utworem, który pozwolił Beacie, poprzez eliminacje, dobrnąć aż do festiwalu w Opolu i w konkursie publiczności zająć czwarte miejsce. Wraz z Beatą, Mariuszem Ejsmontem i Olafem Melerem założyliśmy też kabaret. Kabaret ten żywot miał niezwykle krótki, ale zdążył wystąpić w programie Niny Terentiew „ Piękni i Wspaniali”. Muszę też wspomnieć, że w tamtym czasie Beata nagrała, według mojego scenariusza i z moimi piosenkami, recital dla I programu TVP, a także wydała singla (z dwoma naszymi piosenkami) w Polskich Nagraniach. Mniej więcej w tym samym czasie napisałem scenariusz programu telewizyjnego „ Vie privee” dla Hanny Banaszak, którego premiera odbyła się także na antenie programu I TVP.

Lata 1986 – 1989 to lata mojej niewielkiej aktywności artystycznej chociaż na zamówienie Basi Balińskiej i Krzysztofa Kalukina napisałem i nagrałem w tamtym czasie balladę do ich filmu dokumentalnego p.t. „ Ballada o Hermanie Wisielcu”, a także dla Andrzeja Dziedzica piosenkę i muzykę do jego cyklicznego programu telewizyjnego “Kolej rzeczy”. A kolej rzeczy była taka, że pierwszy raz w historii Polacy wspólnie postanowili zmienić bieg historii. Premierem został Tadeusz Mazowiecki.

Koniec lat osiemdziesiątych to czas odwilży gospodarczej w Polsce. Żona i ja ulegliśmy ówczesnej modzie i wraz z paroma przyjaciółmi założyliśmy spółkę - oczywiście z ograniczoną odpowiedzialnością. Co prawda radość bycia biznesmenem była większa niż dochody, to jednak w ostatecznym rozrachunku, i patrząc z dalszej perspektywy, tamten “życiowy krok” się opłacił. Mimo starań przeobrażenia się w “człowieka biznesu” w 1991 r., na prośbę Grażyny Łobaszewskiej, napisałem tekst do muzyki Staszka Sojki . Ku memu zaskoczeniu Grażyna śpiewając tę piosenkę wygrała „Opole 91”. Byłem wtedy absolutnie przekonany, że w ten oto, ładny sposób los pozwala mi się rozstać z działalnością twórczą. Tym bardziej, że w tamtym czasie postanawiliśmy z Asią „targnąć się z motyką na księżyc” i … zacząć budować dom.

W roku 2001 na wskutek przedziwnych, po części tragicznych, wydarzeń pismo „ Zabytki” zgłosiło chęć wydania i dołączenia do swojego nakładu moich nagrań archiwalnych. Płyta ukazała się mimo, że większość nagrań odnalazła się w stanie gorszym niż zły. Płyta została poświęcona Andrzejowi Swacynie, który zmarł 5 kwietnia 2000r. i ukazała sie pod tytułem „ A może tylko nam się zdaje”. Czasem żartuję, że ze względu na jakość odnalezionych nagrań i nazwę pisma, które to wydawnictwo powołało do życia, płyta powinna nosić tytuł „Ruiny”. Mam jednak nadzieję, że mimo wszystko, wraz z tymi szumami i niedoskonałością, zachowała się na płycie atmosfera tamtych lat i odrobina “tego czegoś” co wisiało w powietrzu w klubach studenckich w drugiej połowie lat siedemdziesiątych XX wieku.

W niecały rok po wydaniu płyty „A może tylko nam się zdaje” rozpocząłem pracę nad nową płytą. Do studia Radia Gdańsk, w którym za stołem realizatorskim zasiadł Michał Mielnik i Jacek Puchalski, wszedłem wraz z takimi muzykami jak: Wojtek Staroniewicz, Maciej Grzywacz, Sławek Jaskułke, Tomek Sowiński, Janusz „Macek” Mackiewicz, Piotr Lemańczyk, Olo Walicki, Józek Kaniecki i Małgorzata Kuziemska – Sławek. Beata Bartelik od początku do końca była dobrym duchem, gościem specjalnym i twórcą wszystkich drugich, trzecich i czwartych głosów na nowej płycie, na której znalazły się też nowe wersje kilku starych piosenek. Wszystko to dzięki firmie „Merkury S.J.” i spółce „SIGNET”. Dzięki obu tym warszawskim firmom, tuż przed pięćdziesiątymi urodzinami mogłem wziąć w ręce, przepięknie zaprojektowaną przez Zbyszka Karaszewskiego i sprawnie wydaną przez Sławka Słupskiego, płytę. Krótko potem pracowałem nad angielską wersją piosenki „Sen na pogodne dni”, którą nagrała kanadyjska piosenkarka Sandra Volodoff i nad nowymi piosenkami dla Adrianny Biedrzyńskiej, które ukazały się na jej płycie „Debiut” w 2004r.

Na ostatniej mojej płycie jest kilka piosenek, które skomponował Andrzej Donarski – leader zespołu „Mr. Zoob” ( Mój jest ten kawałek podłogi). Tak się złożyło, że od kilku ładnych lat znamy się, lubimy i współpracujemy. Jest nadzieja, że w bardzo niedalekiej przyszłości na rynku ukaże się nowa płyta zespołu „Mr. Zoob”, na której znajdzie się kilka piosenek – efekt naszej ostatniej współpracy.

By na koniec jeszcze coś o sobie dodać, to powiem, że od kilku lat mieszkam w Gdyni, choć czuję się gdańszczaninem. W naszym domu mieszka także moja Mama, babcia Asi i czasami nasz syn Radek, który nie wiedzieć kiedy stał się dorosłym człowiekiem. Mieszka także pies Dora, który jak przystało na amstafa jest najłagodniejszym psem na świecie, ale uwaga: dużo umie. Ludzi, z którymi dobrze się czuję, jest tak wielu, że wymienianie wszystkich znużyłoby czytającego, a zawsze istnieje ryzyko, że gdy wymienię moją przyjaciółkę Asię Małachowską, to mogę zapomnieć o Klotyldzie i Tomku Możejkach, a gdy wspomnę o rodzinnej sensacji ostatnich lat - odnalezionej przed trzema laty siostrze Asi – Iwonie Tuszyńskiej wraz z jej szalonym małżonkiem Adamem, to mogę przez nieuwagę pominąć mojego ulubionego górala znad morza Piotra Jagielskiego . Proszę więc wierzyć mi na słowo – uwielbiam wszystkich swoich przyjaciół.

Waldemar Chyliński - napisane w sierpniu 2006 roku


Waldkowe "codzienności" piórem Jego pisane...

Zacytowani

11 listopada 2006

Niedawno odwiedził mnie mój przyjaciel, radny Gdańska poprzedniej kadencji, dusza człowiek, pracowity, uczciwy, mądry, rozsądny i uczynny - Janusz Kasprowicz. Poprzednią kadencję spędził w Radzie jako człowiek z komitetu Bogdana Borusewicza. Dla ludzi w Oliwie i na Żabiance zrobił wiele dobrego. Znam Janusza prawie czterdzieści lat i wiem, że jak mało kto nadaje się na radnego, a jednak mnie zaskoczył. W tegorocznych wyborach do Rady Miasta wystartuje z listy PiS. W odpowiedzi na moje zdumienie rzekł - Układy trzeba poprzecinać jednym cięciem. - O do diabła - pomyślałem - znowu cytaty.

Ależ się rozwijam

13 listopada 2006

Krótko. Platforma ma sukces, PiS ma kaca, Lewica i Demokraci odżyli. Janusz Kasprowicz, o którym pisałem wcześniej, chyba przepadł, a szkoda, pogoda ubolewająca, a ja streszczony. Hej.

Karol miał imieniny

6 listopada 2007

W niedzielę wyszło na to, że Karol Maciejewski ( o Karolu pisałem w marcowych “Codziennościach”, we wpisie ” Karolowa Basia”) ma imieniny. Z prezentem - kapeluszem, który ma ułatwić Karolowi przetrwanie zimy, wyruszyliśmy z Asią, wczesnym wieczorem, w podróż do Wrzeszcza. Jak się okazało przybyliśmy za wcześnie. Karol dopiero dwoił się przygotowując dom na przyjęcie gości.



Spędziliśmy u Karolów jak zwykle uroczy wieczór. Tym bardziej uroczy, że wśród znakomitych ( jak to u Maciejewskich ) gości. Z życzeniami, między innymi, zawitał: Janusz Kasprowicz - dawny dziennikarz, opozycjonista i niedawny radny miasta Gdańska. Był Leszek Kopeć - czołowa




postać trójmiejskiego życia filmowego i jednocześnie dyrektor Festiwalu Filmowego w Gdyni, a także przybył: Zbyszek Gach, postać w Gdańsku znana i lubiana, pisarz, dziennikarz, satyryk i dusza towarzystwa. Każda z tych postaci warta jest oddzielnej opowieści.



Dzisiaj jest już późno, by cokolwiek więcej o gościach solenizanta pisać, ale obiecuję, że jeszcze się w tych moich “Codziennościach” znajdą, bośmy się umówili w nieodległy weekend na Kaszubach.

Czas na nas - 50 lat Żaka

9 listopada 2007

Nie pamiętam, który to był rok, ale pamiętam, że czułem się zaszczycony przekroczywszy pierwszy raz próg legendarnego, studenckiego klubu “Żak“. A potem…

Potem zaczęła się już moja “ostra jazda bez trzymanki”. “Spotkania Jesienne”, koncerty Eli Wojnowskiej, Eli Adamiak, grupy “SBB”, Helmuta Nadolskiego, “Wałów Jagiellońskich”, schody na piętro, Salon Duśki i Wojtka, pani Ewa, która na kredyt w kawiarni dawała mi wino, “Dziennik Akademicki”, sala z okrągłym stołem, Tadziu Wojtowicz, prezesi Andrzej Gruszczyk, Jerzy Misiorny i Zbyszek Jasiewicz, Wojtek Kaczorowski, Leszek Makowiecki i zespół “Babsztyl”, Dorota Sobieniecka, Zbyszek Gach, Janusz Hajdun, Kasia Korczak, Jurek Kozłowski, Jurek Piskorzyński, Geniu Kuper, Ania Czekanowicz, Adzik Zawistowski, Janusz Kasprowicz, Marek Prusakowski z kabaretem “Jelita”, sławny DKF, w którym oglądałem, to co było dobre i często zakazane, i sławny Błażej, wreszcie Andrzej Kosicki, Grzegorz Boros i Ludwik Klinkosz, to tylko niektórzy ludzie, zdarzenia i rzeczy z tamtych lat, które z Żakiem i jego siedzibą przy Wałach Jagiellońskich, a potem przy ul Długiej, mi się wiążą. Rzeczy, które wciąż pamiętam i ludzie, którzy tę pamięć czynią żywą.

Żak dał mi bardzo wiele cennych znajomości, ale najpiękniejszą i najbardziej przeze mnie cenioną była i jest znajomość z moją żoną Asią, która w Żaku prowadziła kiedyś dyskoteki, będąc nie tylko studentką filologii polskiej Uniwersytetu Gdańskiego i działaczem Komisji Kultury, ale również zwyciężczynią Ogólnopolskiego Konkursu Prezenterów Dyskotekowych. Już tylko ta znajomość czyni w moim życiu klub Żak niezwykle zasłużonym, że nie wspomnę o naszym weselu, które odbyło się także w Żaku. Nie dziwota więc, że wczoraj, z okazji 50- tych urodzin Żaka, pobiegliśmy z Asią na obchody. Oto moja relacja:

Zaczęło się oficjalnie. Obecna Pani Prezes Magdalena Renk-Grabowska, która po Lucjanie Bokińcu przejęła DKF, a potem cały klub, przywitała przypominając, a…




następnie przemówił reżyser Wowo Bielicki wzruszając wszystkich do łez apelem, który skierował do dzisiejszych Żakowców - Czyńcie tak, aby wasze ślady były nie do zatarcia.



Po sławnym reżyserze wystąpił jeszcze sławniejszy Jacek Federowicz, który następnie w licznym towarzystwie odebrał zaszczyty i nagrody z rąk Prezydenta Gdańska - Pawła Adamowicza.



A później wszystkich zaproszono do kawiarni i sal wystawienniczych.

Z przyjemnością skonstatowałem, że moja Asia w nowym Żaku wygląda równie ładnie jak w starym.




Andrzej “Mały” Pawlukiewicz - niegdyś Wał Jagielloński, a obecnie muzyk i kompozytor Eli Adamiak, Andrzeja Poniedzielskiego i Marcina Dańca - też nie wygląda na swoje lata. U góry Andrzej z Asią, a poniżej Andrzej z uroczą Ewą Rachoń.



Retrospektywną wystawę oglądałem w towarzystwie legendarnego basisty Helmuta Nadolskiego i równie uroczego Marka Prusakowskiego



I podtrzymywałem przyjaźń z cudowną poetką, kiedyś moją koleżanką w poetyckiej grupie “Wspólność”, a dzisiaj ważną Panią od Pana Prezydenta - Anią Czekanowicz



Działo się pięknie i jak kiedyś - zabawowo. Byłbym pewnie chętnie, jak kiedyś, zabawił do rana, gdyby mi Asia, w jakiś czas po północy nie powiedziała, że czas na nas. Faktycznie, ciągle jeszcze jest czas na nas.

Smołdziński las

6 grudnia 2007

Z wielką ciekawością przyjąłem więc zaproszenie od Krysi Reichel, by w ostatni weekend odwiedzić jej “Galerię Sen“. Krysia jest malarką i konserwatorem zabytków, osobą zrównoważoną w szaleństwie i szaloną w swoim zrównoważeniu, tak jak artyście i konserwatorowi, a przy okazji też projektantowi domów, wypada.

Dzięki temu, że ”Galeria Sen” to mały pensjonat, zaproszenie Asi, mnie i stada przyjaciół, mogło opiewać na dwa dni. Galeria powstawała wiele lat i właściwie niedawno sen się sprawdził i… jest.


(relacja w GALERII)







Nam, tak jak Karolowi i Basi Maciejewskim, jak Januszowi Kasprowiczowi z Asią i jak wszystkim gościom uroczego “Święta Światła”, bo tak tę noc nazwaliśmy, też przyszło się pożegnać. Poniedziałek, dom, praca i te rzeczy… Gdybyście kiedyś byli w pobliżu Smołdzińskiego Lasu, to koniecznie wpadnijcie do Krysi. Możecie liczyć na wiele serdeczności, dobre obrazy i niezwykłe przyjęcie, a przy okazji zobaczycie artystkę, której się udało.


2007-07-28

GDAŃSK NASZ ?

Bezcenne gdańskie dziury

Któryś z gdańskich urzędników szepnął mi może brzydko, ale wprost: “...w magistracie warto siedzieć tylko tak długo, dopóki gmina ma jeszcze jakieś działki na sprzedaż...”. Brzydko, bo legła w tych słowach oczywista sugestia istnienia korupcji – wprost, bo obyczaje mamy obecnie, jakie mamy... Spotkałem jednak i takie głosy, którym zagrożenie działaniami “pod stołem” wydało się daleko mniej istotne, niż możliwość uzgodnienia w Gdańsku realizacji, które będą dla historii miasta krzywdą.

Wybrałem się ostatnio na celowy spacer... szlakiem gdańskich dziur. Przechadzając się ulicami poprzecznymi do Długiej, Stągiewnej, Podwala Grodzkiego czy Mariackiej miałem wrażenie, jakby na moich oczach historia jednego z najzacniejszych miast Polski i Europy nieustannie się zmieniała. Od lat chłonąłem wszelkie ślady ... gospodarczego zdrowia na Pomorzu. Niektórzy zwracali mi uwagę, że – być może po swym ojcu, publicyście morskim Polskiego Radia w Gdańsku – mam fioła na punkcie perspektyw, jakie daje nam położenie nad Wisłą i Bałtykiem, a których nie umiemy wykorzystać. Z jakąż więc radością kupiłem przed dwoma laty, z Biblioteki reprintów Towarzystwa Przyjaciół Gdańska, kopię “Ilustrowanego Przewodnika po Gdańsku i okolicy”, wydanego przez “Dziennik Gdański” w 1921 roku...


/więcej zdjęć w GALERII/
...W “szkicu historycznym” szybko znalazłem słowa, do których lektury zachęcam każdego:

“...Gdańsk jest miastem wybitnie kupieckim, a kupiectwo gdańskie posiada świetną wielowiekową tradycję.

Położenie Gdańska przy ujściu Wisły do morza sprawia, że od chwili powstania swego Gdańsk był portem dla krajów nad Wisłą położonych, łącznikiem Polski drogą wodną z zachodnią Europą, a mieszkańcy jego siłą faktu objąć musieli pośrednictwo handlowe w wymianie towarów między temi krajami. Od czasów zagospodarowania Polski przez Kazimierza Wielkiego kraj mógł wywozić swe płody, głównie nadwyżkę produkcji zboża w wielkich rozmiarach. Wisła przyniosła tysiące pełnych szkut zboża do Gdańska. Gdańsk rozsyłał je dalej do najodleglejszych krajów Europy. Od r. 1366 rozwinięte i dobrze zorganizowane kupiectwo gdańskie należy do kupieckiego związku Hanzy, w którym zajmuje coraz poważniejsze, jedno z kierujących stanowisk. W roku 1393 podczas wielkiego nieurodzaju w zachodniej Europie, 300 okrętów przybyło do Gdańska po zboże z Anglii, Francji i Holandii.

Krzyżacy starali się przeszkodzić zbyt bliskim stosunkom Gdańska z Polską, lecz od upadku potęgi Zakonu i uzyskania od Kazimierza Jagiellończyka przywilejów rozległych, Gdańsk rozwijał się coraz szybciej, mieszkańcy zbierali olbrzymie bogactwa...”
.

Ja przecież rozumiem, że czasy się zmieniły, widzę, że z uporem brniemy w globalną europejską wioskę, że część ekonomistów lobbuje za jak najszybszą unifikacją waluty... Czemu jednak mamy robić to wszystko ze spuszczona głową ? Czemu pozbywać się mamy świadectw historycznej mądrości i umiejętności samodzielnego myślenia ? Popatrzmy na bogactwa, odkrywane od niedawna z niezwykłą intensywnością, w “przedinwestycyjnych dziurach” Starego Gdańska. Chwilę nad nimi refleksji warto pogłębić prasową lekturą...

Dwa ostatnie lata mojej kadencji gdańskiego radnego i następny rok, bieżący – to coraz to nowe sensacyjne doniesienia. Kolejne wykopaliska potwierdziły, że w okresie renesansu i średniowiecza miasto było rozleglejsze, niż sądzono dotychczas. W XVII wieku poszerzono i pogłębiono fosę otaczającą Wyspę Spichrzów i wytyczono dzisiejszą ulicę Szafarnia. Na terenach służących jako plac składowy powstał wkrótce spichlerz Nowa Pakownia. Cud, że stoi do dziś i konserwator nakazał jego restaurację. Klasztor Dominikanów nie miał tego szczęścia. Pozostałe po nim, XIII wieczne piwnice – decyzją konserwatora... wielkopolskiego – mają być zasypane. “... Byłoby dobrze dziś – pisał w niedawnym liście do wiceministra kultury Jarosława Selina rozżalony publicysta-historyk Tomasz Żuroch – Piechowskiw dobie odkrywania niemieckiej przeszłości Pomorza, co stało się nie tylko sposobem symbolicznego odreagowywania po okresie komunizmu, ale i swego rodzaju modą, nie zasypywać ziemią śladów naszej przeszłości, bowiem do tej pory czynili to jedynie niemieccy i sowieccy okupanci. Zabytek, który po wiekach zapomnienia ukazuje się nam spod asfaltowej nawierzchni, świadczy o szerokich horyzontach myślowych kaszubskich władców Pomorza...”.

Prowadzone przez kilkanaście lat po roku 1948 prace wykopaliskowe ujawniły w Gdańsku aż 17 warstw osadniczych z czasów od początku roku 980 do początku XIV wieku. Na szczęście polskie ustawodawstwo wymaga, aby wszelkie inwestycje planowane na takim terenie, jak stanowi Gdańsk, poprzedzane były wykopaliskami archeologicznymi. W chwili zatem, kiedy – z co najmniej kilku powodów, po stronie podaży i po stronie popytu – niezwykle wzrosło zainteresowanie inwestycjami budowlanymi w sercu miasta, baczyć trzeba z wielka powagą: kto i po co handluje tam działkami. Informacja o sprzedaży przez gminę Gdańsk pół hektarowego gruntu przy granicy z Sopotem za 15 milionów złotych tajemniczej firmie inwestującej dotąd na Morenie przeszła mimo oczu... Głośno było natomiast o maleńkiej (257 mkw) działce przy ul. Grząskiej, którą sprzedano za 4,5 mln złotych. 29 milionów kosztowała ziemia przy ul. Grodzkiej i Targu Rybnym, a kupił ją współwłaściciel hotelu “Hanza” Jan Wojcikiewicz bijąc na głowę tuzin konkurentów z takimi potęgami, jak Invest Komfort, Inpro, Górski czy Doraco.

Ceny za jeden metr kwadratowy ziemi, dochodzące do 15 i 20 tysięcy złotych przestały już szokować. Do takich przetargów miasto... przygotowuje działki na Targu Siennym i Rakowym, Wyspie Spichrzów, przy ulicach Tobiasza, Klesza, Św. Ducha, Siennej Grobli – w samym Głównym Mieście i nieco dalej, przy ulicy Jodłowej, Kartuskiej, czy Grunwaldzkiej – już w Oliwie. Były wiceprezydent Gdańska Ryszard Gruda chwali się swoim projektem “Kamienic nad Motławą”. “Invest Komfort” kończy luksusowy kompleks mieszkaniowy “Nowa Lastadia”. Do piątki “gdańskich developerów” w szranki o mieszkaniówkę na Wyspie Spichrzów stają “Eco-Classic”, “Iberdevelopment” czy “Rocafort”. Ta ostatnia firma, która wygrała już przetarg na 1,4 miliona złotych za niewielką działeczkę (340m mkw) przy Targu Rybnym, na co dzień zajmuje się... hodowlą bydła w Hiszpanii.

Amok inwestowania w super atrakcyjne tereny budowlane w Gdańsku, spotęgowany naszą niedawną nominacją do organizowania mistrzostw piłkarskich EURO 2012, sprowadza do Gdańska nie tylko pieniądze. Pojawia się też bowiem z nimi ryzyko wyzbycia się własnej rzeszy kupców i przedsiębiorców. Wszechwładny twardy kapitał i władcze niedocenianie rodzimej klasy biznesu, eliminują gdańszczan z walki o możliwość rozwoju ich firm. Zupełnie odwrotnie, niż za czasów Kazimierza Wielkiego. W ramach akcji “wszystko na sprzedaż” pozbywamy się perełek lokalizacyjnych, ale i zbyt często możliwości decydowania o tym, jak nas będą widziały kolejne pokolenia. Patrząc dziś na... bezcenne gdańskie dziury marzę, by rozgrzebany od lat teren przed budynkiem NOT okazał się wystarczającym memento dla odpowiadających za miejską komercję gdańskich władz i rajców.

/tekst opublikowany w Miesięczniku Stowarzyszenia "NASZ GDAŃSK" - sierpień 2007/


2007-07-02

GDAŃSK NASZ ?

Ukłon dla de Gaullea

Bodaj na przyjazd generała de Gaullea wymyślono w Gdańsku coś, co zadziwić mogło nie tylko młodego chłopaka. Mieszkałem jeszcze wówczas we Wrzeszczu, opodal dogorywającego lotniska. Gdzieś pod koniec wakacji 1967 roku, na ulicach Dzierżyńskiego (obecna Legionów) i Kościuszki pojawili się dziwni ludzie w krawatach. Wkrótce zastąpiły ich ekipy budowlane, zakładające na ściany budynków... tekturowe atrapy elewacji. Wszystko po to, by machający do mnie niebawem z odkrytej “Czajki” prezydent Charles nie zobaczył dziur po ostrzałach kampanii majowej. Wstyd nam było widocznie, że od wojny minęło dwadzieścia lat, a myśmy tego jakby... nie zauważyli.
Do dziś minęło już sześćdziesiąt lat od tej samej kampanii, a dziury po kulach ciągle dają świadecztwo prawdy o naszej nieudolności. Zresztą nie tylko w Gdańsku.


(więcej zdjęć w GALERII)
Miałem ostatnio okazję spaceru po Starówce Bydgoszczy. Z odrestaurowanego Starego Rynku zszedłem wąską uliczką Malczewskiego , by zobaczyć jak zadbano o zaplecze budynków z nowymi fasadami. Jak łatwo przewidzieć, zostawiłem za plecami świat całkiem inny od tego, który znalazłem w zaułkach. Podobnie, jak za gdańskiej wizyty de Gaullea... sanacji poddano jedynie te elewacje, które pokazać trzeba z okna Ratusza delegacjom. Obite ściany sąsiadują jednak z diamentami dawnej architektury, którą szybciej wyłuskali prywatni inwestorzy. Widoczna na pierwszym planie “Karczma Młyńska” jest takim doskonałym przykładem. Tyle, że jej goście, siedzący w ogródku nad opływem Brdy, doprawiać muszą smaczną kuchnię opadającym tynkiem w całym sąsiedztwie.

Mogą też po wyjściu dostać na deser... nadzieję. Wielka tablica zapowiada bowiem rewolucję niemałego obszaru Wyspy Młyńskiej za pieniądze Unii Europejskiej. Nie ma tam niestety daty zakończenia całego zadania, ani nawet jego pierwszego etapu. Mieszkający w sąsiedztwie pamiętają jednak, że minęła już dekada od wmurowania kamienia węgielnego pod najistotniejszy bodaj obiekt Wyspy – przyszłe centrum hotelowo-kongresowe, gdy prace utknęły. Podobnie, jak Opera Nowa... której od ponad ćwierci wieku nie udaje się dokończyć.

Bydgoszcz jednak – jak każde odwiedzone przeze mnie miasto na świecie wybudowane nad wodą – ma tak niepowtarzalny urok, którego żal nie wykorzystać. Ze smutnej skali zaniedbania, mozolnie wyłaniają się piękne kształty wszędzie tam, gdzie klarowne są relacje własnościowe. Lokalne lobby drobnych restauratorów inicjuje przerzucanie przez wodę kładek i mostków, nie tylko dodających okolicy uroku, ale i tworzących dostęp wszędzie tam, gdzie dotąd marnowała się infrastruktura. Fabryczna Bydgoszcz, której atrybutem były dotąd kominy i zapuszczona, niedostępna zieleń za przemysłowymi ogrodzeniami, wraca z wolna do grona miast europejskich. “Przechodzący przez rzekę” autorstwa Jerzego Kędziory, ufundowany przez kilka miejskich konsorcjów, świetnie oddaje istotę marzeń i aspiracji mieszkańców.

Zamykając spacerowe koło stanąłem jednak pod ścianą, która znów przywołała mi gdańskie refleksje... Czy ambicje zawsze są motorem działań pozytywnych..? Czy finanse nie przerywają niekiedy historycznej konsekwencji, nie przysłaniają sensu dbania o kulturę regionu..? Takie ogarnęły mnie obawy, gdy ujrzałem inwestycję bydgoskich cukierników Małgorzaty i Adama Sowy, których smaczne wyroby znamy także z gdańskiego Głównego Miasta. Nie znalazłem jednak argumentu, służącego wydaniu zezwolenia na budowę w Bydgoszczy takiej... cukierni, która swą bryłą przytłacza całe centrum, zamyka widokową oś ulicy Mostowej, zasłania opatrzone medalem za projekt spichrze bankowe, mające rangę bydgoskiego symbolu nowej, dobrej architektury.

Nas także pochłania w Gdańsku walka architektoniczno-developerskiego lobby, która osiąga swe apogeum na planach zabudowy plomb Głównego Miasta czy Wyspy Spichrzów. Budowlane prosperity może się okazać groźne dla najcenniejszych wartości historycznych, czy specyfiki regionalnej architektury. Może lepiej, po dziesiątkach lat czekania na zabudowę powojennych dziur – wspominając logikę ukłonu dla de Gaullea – ustawić czasem ... atrapę, by oko przywykło i emocje opadły. Zanim zrobi się błąd nieodwracalny mocnymi fundamentami nowych technologii i zakopie w ziemi betoniarki pieniędzy.

/tekst opublikowany w Miesięczniku Stowarzyszenia "NASZ GDAŃSK" - lipiec 2007/


2007-06-02

GDAŃSK NASZ ?


Dialog sąsiadów

Tylko tam, gdzie... bieda jakaś ludzie garną się do siebie, licząc na wzajemne wsparcie. Tracą w ostatnich latach szansę na przetrwanie te związki, które czekały na hojnych sponsorów, w dobrotliwości swej – poza czubkiem własnego nosa – widzących jeszcze potrzeby społeczne. Nie mogą zatem zaistnieć samorządy dzielnicowo-osiedlowe, tracą grunt pod nogami stowarzyszenia wyższej użyteczności.


Doceniając społeczne korzyści zauważalne wszędzie tam, gdzie ludzie ze sobą... rozmawiają, Paryż proklamował osiem lat temu Święto Sąsiadów. 30 maja stał się odtąd dniem symbolicznego utrwalania i zacieśniania międzyludzkich więzi i nawiązywania nowych przyjaźni w całej Francji, a za chwilę i w Europie.

Przed rokiem inicjatywę podchwyciło Stowarzyszenie „Stara Oliwa”, organizując kilkudniowy cykl imprez mających zintegrować gdańskie dzielnice i kultury Pomorza. Zamysł się powiódł, ale nie słyszałem, by gdziekolwiek go powtórzono. W tym roku – jako się rzekło – środki jeszcze skromniejsze i z siłami gorzej, ale „Stara Oliwa” dotrzymała tradycji. Na dużo mniejszą skalę i pod innym hasłem odbyły się w Domu Bramnym (siedzibie stowarzyszenia) spotkania z przedstawicielami innych gdańskich stowarzyszeń.


...spotkanie zaczęło się na podwórzu Domu Bramnego...

Nie będę tu ich wszystkich wymieniał, by komuś – pomijając – nie uchybić. Wspomnę jedynie, że Stowarzyszenie „Nasz Gdańsk” reprezentowane było bodaj najliczniej. Współautor odbudowy Głównego Miasta Stanisław Michel przybył nawet z gotowym „Apelem do mieszkańców i władz Gdańska”. Jego główna myśl znalazła zainteresowanie nie tylko u mnie:


... Stanisław Michel był bardzo sugestywny...


„U progu XXI wieku stoi przed nami problem ratowania polskiej przestrzeni przed jej zeszpeceniem. Promowane tendencje wyróżniania efektywności ekonomicznej i estetyki przedmiotów użytkowych prowadzą do zatracania tożsamości architektonicznej poszczególnych regionów historycznych. (...) konieczne jest pogodzenie wymogów ekonomicznych i technicznych z wartościami kulturowymi. Jest to szczególnie ważne z uwagi na to, iż na polskim rynku budowlanym pojawiają się inwestorzy zagraniczni, którzy nie znają i nie uwzględniają naszej polskiej tradycji, związanej z regionami i ciągłością naszej kultury.”


Krytyczna synteza otaczającej nas rzeczywistości pobudziła wymianę opinii, szczególnie w Oliwie trafiając na podatny grunt. Ale przecież zabudową, tchnącą jeszcze dawnym pięknem szczyci się także i Wrzeszcz, i Brzeźno, i Nowy Port, i Dolne Miasto. Wszyscy kochamy spacery, w trakcie których kontemplować możemy wyobraźnię i konsekwencję przedwojennych architektów. Każdego z nas boli zatem widok nowych murów, których projektanci poddali się księgowym, ignorując kanony tradycji regionalnej.


... kandydat na Prezydenta Gdańska Marian Szajna zna temat doskonale...

Niezbyt wiele zdziałać można samymi rozmowami. Jeśli jednak tak palący w Gdańsku problem został... ruszony w Dniu Sąsiada, to wyrażam nadzieję, że nawiązany w Oliwie dialog stowarzyszeń przyniesie niebawem pierwsze owoce, które docenimy wszyscy.

/tekst opubllikowany w Miesięczniku Stowarzyszenia "NASZ GDAŃSK" - czerwiec 2007/
2007-05-02

GDAŃSK NASZ ?

Ostatni zajazd na Oliwie

Wyrzucone pieniądze gdańskich podatników na takie “wyjazdy studyjne”, po których radni nie potrafią wyciągnąć sensownych wniosków. Pracując w Komisji Kultury RMG, brałem udział w podobnej... wycieczce na zaproszenie Duńskiego Instytutu Kultury. Odwiedziliśmy kilkanaście – znacznych i niewielkich – placówek zajmujących się czasem wolnym dużych i małych mieszkańców wyspiarskiego kraju. Czy była to Kopenhaga, czy peryferyjne siedlisko – wszędzie odnajdywałem wspólny cel: stworzenie okolicznej ludności takich warunków, by zechciała wypoczywać właśnie pod opieką Danish Cultural Institute.

Celowo użyłem wyżej terminu “wycieczka”. Wróciliśmy do Gdańska, by dalej dumać jedynie o spektakularnych imprezach, mających promować głównie Pana Prezydenta. Wrzuconej do Programu ”Gdańsk – Bałtycką Metropolią Kulturalną” młodzieży nadal pozostaje podwórkowy trzepak, starszym ogródek działkowy, a emerytom parkowa ławeczka... W kolejnej kadencji Rady Miasta w ogóle zlikwidowano Komisję Kultury, włączając jej plany do Komisji Sportu i Turystyki. Tak się u nas docenia potrzeby rozwoju duchowego Gdańszczan.


W czasach PRL-u tworzono osiedlowe i dzielnicowe domy kultury, filie bibliotek i ogniska zainteresowań. Mniej też było problemów ze znalezieniem pieniędzy na godziny nadliczbowe dla nauczycieli, pragnących poświęcić młodzieży swój prywatny czas. Cała ta sfera działalności edukacyjno-wychowawczej młodych i rekreacji dorosłych postrzegana jest dzisiaj przez pryzmat... produktu, kupna, sprzedaży. Oczywiście pamiętam fukania koleżeństwa ze wspomnianej delegacji na każdą informację o wielkości budżetu, przyznawanego na upowszechnianie kultury przez duński rząd i gminy. Cóż jednak po tych grymasach, skoro problem tkwi nie w wielkościach środków, lecz samej zasadzie ich planowania. Duńczycy zrozumieli, że aktywizacja kulturalna czy artystyczna jednoczy społeczności i sprzyja ich rozwojowi, łagodzi obyczaje, nierzadko w zarodku likwiduje konflikty. Nasz amok komercjalizacji życia powoduje jedynie dzielenie sąsiadów na tych, których stać na kupno biletu i tych, których rozwój własny utknie w zaułku portfela.


Wiele razy pisałem na tych stronach o inicjatywach integrujących społeczność oliwską, realizowanych przez drobnej postury Wielką Panią... Architekt i pedagog z wykształcenia, animator kultury z potrzeby intelektu – Danuta Rolke-Poczman latami zabiega o to, by chociaż jej nie przeszkadzano. Owszem, kilkakrotnie miewałem nawet także osobistą satysfakcję. Desygnując stworzone przez Danusię Stowarzyszenie “Stara Oliwa” do nagrody im. Lecha Bądkowskiego dla najlepszej organizacji pozarządowej Gdańska – cieszyłem się, gdy trafiła do grona laureatów. Mój wniosek o Nagrodę Prezydenta Miasta za wkład włożony w kształtowanie kultury Oliwy także znalazł zrozumienie. Nawet europejska Fundacja Yves Rocher, której polecałem energię oliwskiej “Perpetum Mobile” – w akcji “Ziemia – Planeta Kobiet” – z wielkiego grona wybrała Danutę Poczman do drugiej nagrody. Znów jednak, spektakularność tych uznań i podziękowań “...za wkład –jak pisał Prezydent Adamowicz- w rozwój demokracji lokalnej oraz kształt gdańskiej kultury...” nie przekłada się w codzienną troskę gminy o to, by takie perły mogły przetrwać i miały siły do dalszej pracy.




Stałą łaską gdańskiej władzy nie cieszy się ani Szefowa Domu Zarazy, ani Oliwa. Walka o stworzenie w tej dzielnicy pierwszego i jedynego centrum kultury i promocji staje się coraz bardziej dramatyczna. Zagrożone są zarówno akcje – wrosłe już w lokalną tradycję – “Eurooliviady”, “Święta Młodości”, “Dnia Sąsiada”, czy “Dnia Teatru”, ale także zwykłe biesiady literackie, wieczory poezji i muzyki, kocerty, odczyty, wernisaże, szkoła tańca i warsztaty architektoniczne. Dom Zarazy, który wraz ze swym otoczeniem stał się miejscem magicznym, może po prostu zniknąć. Spotykają się w nim jeszcze zarówno młodzi, jak i starzy mieszkańcy Oliwy. Zaraza przyciąga wciąż wszystkich, którzy chcą się czegoś nauczyć, zasięgnąć porady, poczuć przygodę ze sztuką, zrobić coś pożytecznego – łączy ludzi pełnych entuzjazmu i wiary w ulotne wartości niematerialne. Jakby na przekór... stała się mocnym fundamentem trudnego procesu rewitalizacji znaczącego niegdyś w świecie ośrodka Cystersów.



Cóż z tego jednak, skoro odpowiedzialni za rozwój Miasta i jego istotnych dla promocji regionu enklaw, nie potrafią zrozumieć potrzeb i docenić bogactwa, którym dysponują. W tym kontekście na przykład, niedawne powołanie przez Premiera Jarosława Kaczyńskiego Zastępcy Prezydenta Gdańska Wiesława Bielawskiego do Państwowej Rady Gospodarki Przestrzennej jest – najłagodniej mówiąc – nieporozumieniem. Nie pojmuję, kto podsunął Premierowi z PiS kandydaturę człowieka, od lat bezwzględnie realizującego nieprzyjazną politykę przestrzenną PO w Gdańsku, aspirującego do urzędu ministra... gdyby wybory wygrał Donald Tusk. Ileż to razy, z podziwem godnym lepszej sprawy, obserwowałem arogancję i zaciekłość z jaką forsował swoje koncepcje urbanistyczne, determinujące charakter życia na terenie, którego dotyczyły. Czy to szukałem argumentu merytorycznie uzasadniającego legalizację nielegalnego tartaku w Kokoszkach... czy blokowanie zmiany planu Olszynki-Zawodzia... czy akceptację przebiegu Trasy Lęborskiej przez środek nowych osiedli Chwaszczyna i Osowej – nie mogłem pojąć: kto dał temu człowiekowi przekonanie o nieomylności.



Także teraz, gdy przyszło nam bronić planu centrum Starej Oliwy... Pan Bielawski stawał na głowie, by żaden argument, żaden architekt czy urbanista, żaden postulat płynący z wrażliwości i troski o dobro Oliwy nie podważył jego samozwańczego autorytetu. Smaczkiem niesmacznym jest także i fakt, że – występując przeciwko argumentom właśnie architekt Danuty Poczman – walczy teraz najzagorzalej z osobą, która uczyła go zawodu...



Dwa nurty tej kampanii widoczne są od lat – jak to się często spotyka: i oficjalny, i prywatny. Oficjalnie – oprotestowywany projekt planu zagospodarowania Oliwy stanął jednak na Sesji RMG w październiku 2006 roku. Z wielu powodów Pan Prezydent uległ jednak przed wyborami naciskom i “Druk 2045” zdjął z porządku obrad. Po kilku zabiegach formalnych, niezorientowani jeszcze w problemie nowi radni dostali ten sam projekt pod głosowanie w styczniu – tyle, że już pod nowym numerem “Druk 56”. O szczegółach i przemyślnym systemie wprowadzania w błąd wszystkich zainteresowanych pisałem w styczniu, pointując problem tytułem “Perła ignorancji”. Projekt, zgodnie z moimi przewidywaniami, został niestety przegłosowany pozytywnie. Nie mogło być inaczej. Troszczącym się o istotne dobro Oliwy, zostało zwrócić się z prośbą o interwencję do Wojewody Gdańskiego. Demokracja przyniosła jednak ze sobą mechanizmy, które – bywa – więcej szkodzą... Wymiana korespondencji pomiędzy Stowarzyszeniem “Stara Oliwa”, gabinetem Wojewody i Urzędem Miasta potwierdza umiejętność korzystania z niedoskonałości paragrafów, by nielegalne stało się legalnym, głupie – pożądanym, złe – zgodnym z prawem. To te same paragrafy generują korupcję, o przypadkach której tak często ostatnio słychać wokół.



Wojewoda wciąż szuka takiego zapisu prawnego, który może doprowadzić do konsensusu. Urząd wykorzystuje ten czas na przygotowanie kolejnych procedur, które – być może metodą faktów dokonanych – i tak pozwolą skomercjalizować najbardziej wartościowy obszar przy Katedrze. Od dawna mówi się o kolejnym hoteliku, który stanąć ma dokładnie tam, gdzie winno być oliwskie centrum kultury.


Poproszony o wsparcie Sąsiad i Marszałek Senatu RP Pan Bogdan Borusewicz zadał stosowne pytania Prezydentowi Adamowiczowi na piśmie. Odpowiedź... nadesłała Sekretarz Miasta Pani Danuta Janczarek. Nie rozumiem, czemu wprowadziła w błąd Pana Marszałka pisząc, że “... nie odnotowano wpływu wniosku Stowarzyszenia “Stara Oliwa” w przedmiocie dalszego użytkowania lokalu w jakiejkolwiek formie.” Na złożenie formalnego wniosku Stowarzyszenie miało jeszcze dwa miesiące, ale praktycznie wszyscy radni z poprzedniej kadencji i wszyscy zainteresowani sprawą urzędnicy doskonale – z codziennych kontaktów – znali ambitne plany rozwoju Domu Zarazy, bo wielu zamierzeniom od dawna sekundowali.


Mimo, iż ten sam Urząd przyjął formalny wniosek Stowarzyszenia półtora miesiąca przed upływem dotychczasowej umowy użyczenia (i miał te sześć tygodni na jego lekturę), już... w przededniu jej zamknięcia zażądał pisemnie opuszczenia Domu Bramnego.


Stowarzyszenie “Stara Oliwa” – sól w oku otoczenia prezydentów Adamowicza i Bielawskiego najlepiej zlikwidować. Stosunkowo łatwo skłócić je stertami korespondencji z najbliższymi sąsiadami, by znaleźć przeciwwagę do licznych postulatów, jakie w obronie Stowarzyszenia słały do Urzędu środowiska twórczo aktywne, autorytety literatury, muzyki czy teatru. Stosunkowo łatwo przenieść złe powietrze także na prywatny grunt życia Pani Prezes Stowarzyszenia. Bo świat – niczym przysłowiowe naczynia połączone – jest mały. Rzeczowość i przenikliwość Pani architekt Poczman stała się przykra dla każdego pracownika Urzędu Miasta, który miał na sumieniu jakiś błąd...


Wiele razy czytelników różnych gazet zajmowano sprawą Wspóloty Mieszkaniowej przy Grunwaldzkiej 496. Taki... przypadek, że “wzorowa, mogąca być pilotażowym przykładem Wspólnota” – jak wynika z szeregu urzędowych protokołów – była od lat kierowana właśnie przez Panią Danutę Poczman... Konflikt zaczął się w chwili, gdy odpowiedzialna za pieniądze swych sąsiadów zakwestionowała sens i logikę wydawania przez miasto mnóstwa pieniędzy na bezzasadne remonty po to, by jedno z mieszkań sprzedać później ze stratą. Długa historia, zawierająca m.in. wygraną przez Panią architekt sprawę w NSA – jeśli pozwolić na jej trwanie – mogłaby się skończyć procesami urzędników. Prościej zastosować sprawdzaną latami metodę zwaśnienia najbardziej zainteresowanych. Ci sami więc ludzie, którzy jeszcze przed chwilą nosili “naszą Danusię” na rękach, wywołali pucz...


Znam Oliwę, bo w Oliwie mieszkam, od czterdziestu lat. Szczególnym dokumentom przyglądam się dokładniej, bo mam do nich dostęp, od lat prawie sześciu. Im więcej ich czytam, tym bardziej się obawiam czarnych scenariuszy. Danucie Poczman coraz trudniej – nie tylko z powodu wieku – znosić niegodziwość, ludzką głupotę czy prywatę i sama nie wie już niekiedy, o dobro których sąsiadów zabiega – tych bliższych, czy dalej mieszkających. I ja podobnie – gubię się czasem, słuchając mającego władzę urzędnika. Jeśli racje szerokiego grona najżywotniej zainteresowanych rozwojem dzielnicy, wrażliwych i aktywnych społecznie ludzi – może mieć za nic kilkoro pracowników Urzędu Miasta, to nie takiej demokracji pragnąłem.


Po wielokroć opisywałem na tych stronach działania degradujące moją dzielnicę. Przedstawiony tu przykład dotyczy bodaj ostatniego zurbanizowanego fragmentu Oliwy, który próbuje się zniszczyć na naszych oczach. Taki... ostatni zajazd na Oliwie.

/tekst opublikowany w Miesięczniku Stowarzyszenia "NASZ GDAŃSK" - maj 2007/

2007-05-01

Z REZERWĄ

Sierp... Marszałka Piłsudskiego



Na placu swojego imienia Marszałek nie za bardzo się wynosi, a i też posadowiono Go jakby zbyt w głębi. W ciągu dnia hałasują mu przed nosem „deskarze” i tuż za plecami dzieci, pokonujące zabawowy tor przeszkód. Skromne oświetlenie nie zachęca do refleksyjnych wizyt również wieczorem. Oficjalne wiązanki zdają się potwierdzać, że miejsce to nie bardzo zaprasza do świadomego i celowego nawiedzania Twórcy Polski Niepodległej przez wdzięcznych rodaków.

Świadomie przyszedł tam jednak zwykły student Wydziału Filologiczno Historycznego Uniwersytetu Gdańskiego – Grzegorz Drozdowski. Przyszedł, podumał i wrócił następnego dnia z dysertacją Włodzimierza Kwaśniewicza „Pięć wieków szabli polskiej”. Był już pewien: Piłsudski ma u boku, zamiast szabli... sierp.




Dłuższą chwilę i ja przyglądałem się sylwecie, ponad biodrem której, zza poły płaszcza wynurza się zdobna rękojeść. Linia ułożenia pochwy pod jego połą przebiega rzeczywiście tak, że gdyby Marszałek sięgnął po szablę gwałtownie – najpierw złamałby palce na kabłąku rękojeści, by po chwili zrobić dalszą krzywdę sobie miast wrogowi.



- To taki świadomy trick rzeźbiarski – tłumaczy dzisiaj autor pomnika, sopocki rzeźbiarz Tomasz Radziewicz. – Zwykły zabieg kompozycyjny, pozwalający ładniej ułożyć linie marszałkowskiej nogi, płaszcza i pochwy szabli. Bardzo byłem ciekaw, czy ktokolwiek zwróci uwagę na ten szczegół...



Podobno studenta w spostrzegawczości nie ubiegł nikt. Nawet zaprzyjaźniony gdański przewodnik i znawca militariów dłuższą chwilę spierał się ze mną – patrząc na szablę – że wszystko jest z nią w porządku. Ale wiemy już, iż nie jest i tę świadomość – choćby ze względów historycznych – warto mieć.
Pamiętam ubiegłoroczne posiedzenie Komisji Kultury gdańskiej Rady Miasta, na którym wrzało aż od krytyki wybranego w konkursie projektu Tomasza Radziewicza (pisałem o tym na łamach „Naszego Gdańska” w styczniu 2006 roku). Ileż to złożono wówczas pisemnych skarg na brak szacunku dla... pochylonego starca, ile krzyczano o niefrasobliwości wobec historycznych detali stroju Marszałka... Od szczegółu do ogółu i na odwrót. Zdania środowisk kombatanckich i historyków były tak podzielone, że do konsensusu doprowadzić nas mogła jedynie świadomość upływu czasu. Komisja jednogłośnie przegłosowała poparcie dla projektu, by dziesięć miesięcy później móc świętować 11 Listopada pod gotowym pomnikiem Wskrzesiciela Państwa Polskiego.
- Podoba mi się projekt tego pomnika – tłumaczył zwaśnionym stronom Prof. Andrzej Januszajtis – właśnie dlatego, że wzrusza, budzi miłość, przywołuje człowieka dźwigającego na barkach ciężar odpowiedzialności, odzwierciedla prawdę historyczną...
Miał Profesor na myśli oczywiście tę prawdę istotną – nie imponderabilia.

/tekst opublikowany w Miesięczniku Stowarzyszenia "NASZ GDAŃSK" - maj 2007/
2007-04-01

GDAŃSK NASZ ?

Jęzor teściowej...

Kiedy Roberta Kubicy nie było jeszcze na świecie, a Andrzej Sumara przesiadał się dopiero z “Fiata” na bolida tzw. pierwszej polskiej Formuły z półtoralitrowym silnikiem “Łady” – o “jęzorze teściowej” gdańscy kierowcy już słyszęli. Skrót pozwalający wydostać się ze śródmieścia Sopotu w okolice obwodnicy służył jednak wówczas jedynie potrzebom rajdowym lub spacerowej przyjemności. Ta trudna i niebezpieczna trasa stała się teraz codzienną alternatywą dla mieszkańców Trójmiasta.

Mówić o paraliżu komunikacyjnym Gdańska, to jakby dąć w dziurawe miechy. Miasto rozbuchane bez wyobraźni urbanistów w kierunku swych zewnętrznych południowych granic, zatłoczone jest samochodami od lat – nawet kiedy nie było jeszcze w jego organizmie wielkich centrów handlowych. Tworzenie kolejnych kolosów sieci “Reala”, “Carrefoura”, “Praktikera”, “Castoramy”, “Auchan”, “Nomi”, “OBI”, “Tesco” i Bóg wie czego jeszcze wciąż za to problemy komunikacyjne Gdańska pogłębia. Trudno było tego nie przewidzieć, kiedy podejmowano decyzje o budowie wokół miasta ogromnych sypialni bez zaplecza usługowo-kulturalnego i nowych miejsc pracy. Handlując miejskimi gruntami bez opamiętania, władze Miasta nie trudziły się myśleniem – a tym bardziej stosowanymi na świecie negocjacjami – by uprzedzić wyprowadzanie ludzi poza centra budową koniecznej infrastruktury drogowej.
Mamy dziś w efekcie sytuację niełatwą. Zbliżone ze sobą osiedlami i firmami produkcyjnymi Gdańsk z Sopotem i Gdynią generują codzienną samochodową falę dojeżdżających po zarobek i próbujących wrócić do domów wzdłuż głównej osi ulic Morskiej, Zwycięstwa, Niepodległości, Grunwaldzkiej, aż za Błędnik i równolegle - wagonami SKM. Od tego ciągu wydostać się można do nowych południowych dzielnic jedynie kilkoma przecinkami: Wielkopolską, słynnymi “jęzorami” w Malczewskiego, Spacerową, Słowackiego i Kartuską. To oczywiste, że skrzyżowania tych wylotów z głównym traktem są węzłami gordyjskimi. I jakby na ironię wybudowano jeszcze przy nich (i buduje się następne) WOH-y.

Od strony Gdyni zrealizowano alternatywną dla samochodów Drogę Różową. Z kierunku Gdańska Droga Czerwona bodaj pięćdziesiąty rok tkwi jedynie w tzw. rezerwie terenów. Sopot przeciął perspektywę ich połączenia świeżymi lokalizacjami inwestycji tak, że jedynie ponad czterokilometrowy tunel może dać nam spełnienie marzeń o nowej, wspólnej drodze. Czasem tylko, w różnych gronach zajmujących się projektowaniem komunikacji zadaję pytanie: czemu nie zbudować szybkiej trasy na estakadzie nad torowiskiem SKM ? Ma tak Nicea, mogłoby mieć i Trójmiasto. Nietykalne tereny PKP stają się coraz częściej dostępne, technologia pozwala na realizację takiego zamysłu w zasadzie bez większych przeszkód – czemu więc nie wziąć tego tematu na deski kreślarskie ? Brak wiary w realność dobrych rozwiązań zbyt często zdaje się wynika z nieznajomości przepisów i trwania w psychicznej blokadzie asekuracyjnej. Ot, taki paraliżujący syndrom gdańskiego “żółtego mostu”, dla którego przemalowania Grzegorz Boros zgromadzić musiał przed 30 laty walizkę zezwoleń...

Nowe połączenie drogowe wzdłuż linii brzegowej Zatoki Gdańskiej, wymuszane specyficznym położeniem aglomeracji, jest konieczne. Kto jednak choć raz spóźnił się na samolot do Rębiechowa wie, że równie wielka stała się potrzeba usprawnienia ruchu w kierunku południkowym. Pamiętam niejedno posiedzenie Komisji Rozwoju Przestrzennego gdańskiej Rady Miasta, na którym kierownictwo ZDiZ rwało sobie włosy, by przekonać władze Miasta o potrzebie jak najszybszej budowy węzła Grunwaldzka – Słowackiego – Kościuszki i dokończenia budowy ulicy Słowackiego. Znów skończyło się na dęciu w miechy. Sprzęt drogowy pojawił się za to w wielu innych miejscach. Bardzo dobrze, nikt przecież w Gdańsku nie neguje konieczności przebudowy mnóstwa ulic i wymiany nawierzchni. Może tylko w innej kolejności...

Wizja pozyskania pieniędzy z Unii Europejskiej rozpaliła emocje planistów z Biura Rozwoju Miasta Gdańska. Rzucono się w wir przygotowywania planów. Kto weźmie dziś odpowiedzialność za ustawienie priorytetów ? Rozbabrane miasto, matnia objazdów, blokad i tymczasowych skrótów doprowadza do rozpaczy przecież nie tylko kierowców karetek pogotowia. Zamykamy dla ruchu kolejne ulice, zanim otwarte zostaną te remontowane. Kto odpowie za brak wyobraźni i profesjonalizmu w ogłaszaniu przetargów i zatwierdzaniu harmonogramów robót ? Wielu z nas łapało się za głowę, obserwując ślamazarne tempo prac i mikrą liczbę drogowców na Wita Stwosza, Pomorskiej, Chłopskiej, Mickiewicza, Marynarki Polskiej, Błędniku, Podwalu Grodzkim, Wałach Jagiellońskich, czy Hucisku... Wszystkie te place budów są dowodem na ignorowanie podstawowych potrzeb miasta w imię spektakularnego sukcesu mnogości inwestycji i pewnie też programów wyborczych.

Zaniechanie także jest błędem głodnym kary. Nie sądzę, by ktokolwiek usprawiedliwił brak śródmiejskich inwestycji drogowych w Gdańsku w ciągu ostatnich kilkunastu lat. Nie da się ich tłumaczyć przecież stale trudnościami z wykupem gruntów, nowelizacją planów miejscowych lub niedrożnością biur projektowych. BRMG zbierało premie za liczbę wyprodukowanych planów – tylko dotyczyły one terenów budowy nowych osiedli, pieniądze w budżecie także były – tylko wydawano je na nowe tereny dla developerów, inżynierowie komunikacji również mieli co robić – ale angażowano ich do projektowania niekoniecznych dzisiaj mostu wantowego, węzłów w Owczarni i Szadółkach czy porzuconej budowy Armii Krajowej albo zaniedbanego i groźnego wiaduktu w ul. Braci Lewoniewskich. Moi złośliwi koledzy radni sugerowali nawet, że zaangażowanie środków Miasta zbiegało się dziwnie z okręgami wyborczymi tzw. elity samorządowej od 17 lat kierującej w Gdańsku pracami urbanistycznymi. Mapa pokrycia miasta planami miejscowymi zagospodarowania zdaje się to spostrzeżenie potwierdzać...

Szukając fachowców zdolnych zinterpretować stan obecny gdańskiego systemu komunikacyjnego, jego potrzeby, perspektywy i mankamenty – spotkałem człowieka szczególnego... Pan Zygmunt Wierciszewski, magister inżynier komunikacji, zdobywał swą wiedzę ponad 30 lat pracując w Polskich Kolejach Państwowych. Uprawnienia zyskał także w miejscu szczególnym – Moskiewskim Instytucie Transportu. Wiele lat temu odwiedziłem tę uczelnię i do dziś pamiętam szacunek, z jakim oglądałem dorobek jej absolwentów, prezentowany w swoistym ośrodku techniki komunikacyjnej, będącym chlubą MIT-a. Nie żartowano tam z czasu studiów, nie drwiono z wiedzy. Teraz miałem okazję i ja skorzystać z wyobraźni, którą nabywa się rzetelną nauką, a utrwala latami praktyki.

Niemal spóźniłem się na umówione spotkanie, tkwiąc w korku ulicy Jana z Kolna. Chwilę później poszliśmy tam razem pieszo, mijając bodaj pięciu... wysiadujących łopaty robotników mających pracować na Błędniku.

- Bardzo ważne dla Gdańska miejsce – skomentował Pan Zygmunt, wyciągając z teczki “Projekt racjonalizatorski – Błędnik”. – Proszę spojrzeć na pieczęcie. Szefostwo gdańskiej komunikacji otrzymało ten materiał w 1995 roku... Wielokrotnie też podsuwałem go różnym decydentom później. Żadnej reakcji. Teraz podjęto inwestycję, która jedynie odświeży węzeł, ale go nie zmodernizuje. Można było całkowicie zlikwidować kolizyjność ruchu i to bez większych kosztów.

Wodząc za wskazującą dłonią swego przewodnika czuję, że mam do czynienia z klasycznym błędem urzędniczego zaniechania. Wystarczyło pofatygować się za budynek Dyrekcji PDOKP, by zrobić dla swego miasta bardzo wiele. Rzeczywiście, z terenu dzisiejszej pętli autobusowej w Jana z Kolna, bez problemu zmieścić można dwa pasy ruchu w wolnej przestrzeni pod Błędnikiem, by cały ruch kierowany dzisiaj “pod prąd” jadących do Wrzeszcza, łagodnie i bezkolizyjnie wyprowadzić za wiaduktem, już na wysokości Dworca Gdańsk Główny, bezpośrednio w Podwale Grodzkie. Nawet kładka dla pieszych zmieści się obok.

Proste i genialne. Przesuwam wzrok do przodu. Zieleniejący z lewej strony torowiska pas wolnej przestrzeni zdaje się swobodnie pomieścić jezdnię dalej. Niszą torowiska, pod wiaduktami w Nowych Ogrodach i Armii Krajowej, wychodzimy płynnie dopiero na Trakt Św. Wojciecha. Niewiarygodne – jak prosto ominąć można samochodem zatłoczone węzły Huciska i Bramy Wyżynnej.

Dostaję do ręki kolejną teczkę: “Projekt racjonalizatorski – Trasa Tysiąclecia – rok 1996”. Zygmunt Wierciszewski wie, że wiele oczu czytało o korzyściach takiego rozwiązania i bało się go nawet skrytykować. 10 lat projekt zalega w szufladach. Nawet jeśli można mu postawić parę zarzutów, to warto doń wracać w rozważaniach. Wystarczy je poprzedzić analizą rzeczywistego wykorzystania biegnących obok par torów.

Patrzę na rdzewiejące tu torowiska, a podpowiedź przychodzi sama. Od lat, przy stosunkowo niewielkich kosztach, można tu zmieścić – poza wspomnianą jezdnią – także przedłużenie trasy SKM do Pruszcza Gdańskiego i Tczewa. Przecież przygotowano już zejścia na perony w wiadukcie Armii Krajowej. Czemu pomysł porzucono, czemu odsunięto go w czasie, mając dane o tysiącach ludzi dzień w dzień pokonujących ten odcinek w tę i z powrotem samochodami ?

Przy okazji... W drugą stronę od Dworca Głównego zlikwidowana została komunikacja SKM do Nowego Portu, bo była nieopłacalna... Torowiska jednak pozostawiono. Rozstaw szyn (1435 mm) jest dokładnie taki, jaki mają gdańskie trwamwaje. Może także warto pochylić się nad niewielką modernizacją tej trasy i wykorzystać ją właśnie dla alternatywnej linii tramwajowej..? Mapa zdaje się sugerować, że taki zabieg może wesprzeć rewitalizację okolic Nowych Szkotów, Kolonii, Brzeźna i atrakcyjnych turystycznie nabrzeży Nowego Portu.

W złożonej przed sześcioma laty “Koncepcji odzyskania nie użytkowanych terenów PKP dla potrzeb Gdańska” Zygmunt Wierciszewski – inżynier i zapalony przewodnik – podał znacznie więcej idei. Widać w nich “starą szkołę” poszukiwania rozwiązań najprostszych i jednocześnie dających wyraz troski o dostępność cennych walorów zabytkowego miasta. Dobra to szkoła. Jeśli nawet niektóre rozwiązania się zestarzały, warto poświęcić im chwilę refleksji.

Niechby chociaż skorzystać szybko z tej propozycji, z którą wrócił przed oblicza urzędników dwa lata temu. Prowadząc turystów linią wałów obronnych Gdańska zapłakał nad popadającą w ruinę Bramą Nizinną. Nie na wiele zdadzą się prowizoryczne, drewniane podpory, bo ruch przez Bramę niemały. Mierząc drżenie XVII – wiecznego zabytku nawet w obliczu niedużej “osobówki”, patrzyliśmy jak lepiej znający teren skracają sobie drogę, jednocześnie go omijając. Od kilkunastu lat, obszar pobliskiej, dawnej przeładowni publicznej Gdańsk Kłodno, odwiedzany jest jedynie przez pustoszących go złomiarzy. Także przy nas złodzieje wywozili na plac zdemontowane opodal elementy torowisk. Rzec by trzeba... pod oknami mieszkania Pana Prezydenta Adamowicza, na Nowej Lastadii. Znakomity teren budowlany, przepiękna okolica turystyki spacerowej. Także szlak wyśmienitego skrótu drogowego, pozwalającego wprost z ulicy Chmielnej przejechać do ulicy Sandomierskiej. Tym bardziej to ważne, że nieco dalej zlokalizowany został Pomorski Ośrodek Ruchu Drogowego, wyzwalający ogromny ruch samochodowy.

Komunikacja – to hasło niezwykłej wagi. W sensie fizycznym tworzy układ krwionośny miasta podobnie, jak między ludźmi – stanowi o ich porozumieniu. Wymiana towarowa, przemieszczanie ruchu osobowego, transfer informacji – na całym świecie są czynnikami determinującymi postęp. Przerażają mnie zatem przypadki chowania wiedzy do szuflad, senność i ospałość tych, od których decyzji zależy nasza gdańska przyszłość. Pora zrewidować kadry i zasady urzędniczej pracy. Bez tego – “jęzor teściowej” długo jeszcze pozostanie w Gdańsku symbolem... szczytu komunikacyjnych możliwości.

/Tekst opublikowany w Miesięczniku Stowarzyszenia "NASZ GDAŃSK"- kwiecień 2007/


2007-03-08

GDAŃSK NASZ ?

Kapitacja białego kitla

Moja Córka tej próbie nie dała rady, po ośmiu latach chorowania – odeszła. Właśnie – chorowania, nie – leczenia, bo żadnej pomocy od polskiej służby zdrowia dostać nie mogła.

W jakimś stopniu historia Ani stała się kanwą prozatorskiego wtrętu Pawła Huelle w “mercedes – benz”, opisującego słynnego niegdyś “... doktora Elefanta, który potrafił wprawdzie wyciąć sprawnie tętniak mózgu, lecz jeszcze sprawniej doprowadzał swoich pacjentów do ruiny, żądając łapówek najpierw za miejsce na szpitalnym łóżku, następnie za długotrwałe konsultacje, wreszcie za samą operację, której się podejmował nawet wówczas, gdy sprawa była przesądzona i kiedy wiedział doskonale, że pacjent musi umrzeć, a także wówczas, kiedy przypadek wcale tej operacji nie wymagał; doktor Elefant był bowiem mistrzem w kasowaniu forsy i zawsze umiał ją wyrwać od zrozpaczonych ludzi, którzy dla ratowania bliskich skłonni byli sprzedać dosłownie wszystko i jeszcze się zapożyczyć...”.
Opis to może niezbyt precyzyjny, ale literacka narracja ma swoje prawa. Faktem jest natomiast, że diagnoza postawiona mojemu Dziecku, praktycznie eliminowała Je z życia... jeszcze za życia. Poza nazwaniem niezwykle rzadkiej jednostki chorobowej, dla której nie przewidziano miejsca w rządowych programach badawczych i procedurach medycznych, lekarze nic więcej nie mogli zrobić. Była dla nich jednym z “tysiąca przypadków”, którym pomóc nie potrafią czy to ze względów merytorycznych, czy choćby tylko formalnych.

Z wielu zupełnie oczywistych powodów od długiego czasu obserwuję zmiany kształtu polskiej opieki zdrowotnej. Choć w ciągu czterech lat pełnienia mandatu miejskiego radnego na co dzień zajmowały mnie inne sfery życia Gdańska, to po wielokroć zdarzyło mi się zbliżyć i do tego trudnego tematu. Prawie rok pracy w jednym z gdańskich szpitali rozszerzył znacznie moją wiedzę o problemie, który tak często gości ostatnio w medialnych czołówkach. Bardzo chcę traktować marginalnie sygnały o łapówkarstwie lub zwykłej nierzetelności, czy braku profesjonalizmu personelu medycznego. Nie mogę się za to doczekać dnia, w którym środowisko w białych kitlach ogłosi znalezienie właściwego porozumienia z politykami decydującymi o przyszłości polskiego lecznictwa. Niestety, bez względu na to, czy poprzemy krytykujących system opieki zdrowotnej, czy bliżej nam będzie do tych, którzy winą za całe zło obarczają lekarzy – rozwiązanie znajdziemy tylko na ulicy Wiejskiej, wśród parlamentarzystów.

Jest jednak taki zakres opieki zdrowotnej, na który wprost mają wpływ lokalne władze i samorządy. Środki Narodowego Funduszu Zdrowia kontraktuje się (czyli dzieli po prostu) właśnie w terenie. Dystrybucją pieniędzy Unii Europejskiej zajmują się komisje samorządowe, wybierając z zainteresowanych programami pomocowymi najbardziej wiarygodnych oferentów. Także decyzje o dofinansowaniu, inwestycjach lub likwidacji placówek medycznych podejmują władze szczebla wojewódzkiego lub miejskiego. Nie tylko więc leczenie, ale diagnostyka, profilaktyka i rehabilitacja są dziedzinami, którym mądre uchwały mogą pomóc.

Wybrałem się ostatnio na posiedzenie Komisji Spraw Społecznych i Ochrony Zdrowia gdańskiej Rady Miasta w nowym składzie. Wiedziałem, że jej przewodniczący Jacek Teodorczyk (wykładowca Wydziału Farmacji AMG, czyli człowiek z branży) zaprosił do udziału m.in. szefa Pomorskiego Oddziału NFZ. Odniosłem wrażenie, że na wystąpienie Dyrektora Mirosława Górskiego czekali wszyscy obecni. Większości ludzi bowiem wydaje się, że clou problemu stanowią pieniądze. Emocje związane z podziałem kontraktów sięgają zenitu zawsze, kiedy NFZ ogłasza kolejny konkurs. Z tej drugiej strony sprawa wygląda znacznie prościej. Pieniędzy jest tyle, ile... jest. Pomorze uwzględniono w budżecie 2007 na poziomie roku ubiegłego, dodając jedynie tyle, ile wymaga pokrycie ustawowej podwyżki płac. Nie wzrośnie zatem ani liczba lekarzy, ani personelu pomocniczego, a i nowe placówki rejestrowane są z trudem.

Nie może kontraktu dostać zakładany gabinet tak długo, jak nie będzie miał odpowiedniego lokalu. A miasto stosuje stawki preferencyjne za wynajem jedynie dla tych, którzy... taki kontrakt już mają. Zrozumieć banalny problem błędnego koła, docenić rolę rosnącej konkurencji i podjąć nowelizację uchwały. Ot, cała rola radnych.

Jest w Gdańsku ponad 435 tysięcy mieszkańców objętych opieką lekarską POW NFZ. Na jednego lekarza przypada zatem więcej niż 1350 osób, na pielęgniarkę jeszcze raz tyle. Łącznie – z 46 placówkami zawarto dotąd 96 umów na świadczenia zdrowotne. To z pewnością zbyt mało. Z pewnością także szereg potrzeb medycznych w ogóle nie zostało uwzględnionych w tej puli. Staraniom kierownictwa Pomorskiego NFZ o jej rozszerzenie z powodzeniem mogą towarzyszyć działania leżące w kompetencjach samorządów. Czemu bowiem – w oczywistej trosce o nasze wspólne zdrowie – nie wprowadzić ulg w taryfach najmu lokali choćby tylko dla najbardziej brakujących na naszym terenie specjalności ?

Budżet Gdańska przewiduje finansowanie świadczeń “w zakresie programu promocji zdrowia i przeciwdziałania wybranym chorobom społecznym”. Tę pulę pieniędzy istotnie powiększają środki UE. Jednak przygotowanie stosownych wniosków, nawet tak wykształconym ludziom jakimi są lekarze, przysparza niemało trudności. Bywa, że wartościowe oferty przepadają np. z powodów formalnych. Czemu zatem nie pomóc – sobie samym przecież – stworzeniem w Urzędzie Miasta profesjonalnego zespołu doradców, zdolnego wesprzeć we właściwym przygotowaniu wniosków wszystkich zainteresowanych ?

Niezwykle rozbudowany system kodów kontraktowych, taryfikatorów i współczynników korygujących płatności za usługi medyczne i tak – jak powszechnie wiadomo – nie uwzględnia potrzeb wszystkich chorych. A to klasyfikacja nie objęła jednostki chorobowej, a to zignorowała specyfikę diagnozowania, a to przeinaczyła sens procedury medycznej, wypaczyła istotę leczenia, czy pominęła grupę wiekową. W efekcie, oceniając standing placówki, podejmowano decyzje o jej likwidacji, bez podtrzymania usług w innym ZOZ. Podobne przesłanki (w pewnym uproszczeniu oczywiście) spowodowały zniesienie lub osłabienie profilaktyki i ochrony zdrowia dzieci i młodzieży szkolnej. To również sfera kompetencji samorządów.

Umowy NFZ o świadczenie usług medycznych, poza podstawowymi stawkami kapitacyjnymi za tzw. “punkt” uzupełniane są współczynnikami korygującymi np. odnośnie poszczególnych grup wiekowych. Nawet pobieżny przegląd pozwala wysnuć wniosek, że najdroższe są świadczenia dla dzieci do 6 – 7 roku życia i ludzi starszych – powyżej 65 lat. Prosta logika wskazuje, że zaniedbanie opieki nad najmłodszymi członkami naszej społeczności szybko wymusi podniesienie tych stawek w środkowej grupie, ale także wobec emerytów. Takie ustawienie finansowania opieki zdrowotnej było też prawdopodobnie przyczyną pominięcia najbardziej dolegliwego – rehabilitacji dzieci ze schorzeniami chronicznymi. Skoro Fundusz płaci więcej za dziecko sześcioletnie, to siedmiolatkiem nikt się nie zajmie. Tylko... jak to powiedzieć temu dziecku i jego rodzicom ? Tu również, zanim podoła temu problemowi inercja parlamentarnej machiny, jest pole do działania dla rajców.

W komercyjnym szaleństwie wreszcie okresu tzw. polskiej transformacji zdarzało się ludziom sprawującym władzę zapominać, że ochrona zdrowia społeczeństwa to obowiązek ustawowy państwa, podobnie jak ochrona dziedzictwa kulturowego czy upowszechnianie oświaty. Nie można tych dziedzin traktować na podobieństwo marketu z alkoholem. Budżet państwa, województwa i miasta ciągnie podatki, koncesje, winiety, czy składki po to m.in. by z nich dofinansowywać właśnie te specjalne działy życia. Niech minister Religa umożliwia powstawanie placówek zdrowia w pełni płatnych – dla ludzi bogatych, niech uruchamia możliwość świadczenia płatnych usług medycznych w ZOZ-ach publicznych, ale niech też aparat państwowo-samorządowy w całej swej strukturze dba o ... zdrowy rozsądek powszechnej opieki zdrowotnej. Na tym polu jednak kapitacja... człowieka w białym kitlu musi się odnosić również do człowieka w szpitalnej piżamie i przychodnianej kolejce. Tę refleksję polecam radnym tak Pomorskiego Sejmiku, jak i samorządu gdańskiego.


/Tekst opublikowany w Miesięczniku Stowarzyszenia "NASZ GDAŃSK" - marzec 2007/


2007-02-08

GDAŃSK NASZ ?

Abolicja w dobrej wierze

Chciałem tę sprawę podjąć całkiem inaczej, miała być jedynie przykładem braku rozwiązań dla głębszego problemu. Zmiana na stanowisku wiceprezydenta odpowiedzialnego m.in. za gospodarowanie komunalnymi mieszkaniami sprowokowała mnie jednak do dania Maciejowi Lisickiemu “czasu tolerancji” – czasu na wypracowanie rozsądnych decyzji.

Zbyt często zresztą pisałem na tych łamach o bezradności ustępującego Szczepana Lewny, by już dzisiaj męczyć Państwa wadliwymi paragrafami w zaproponowanych przez niego i uchwalonych przez gdański samorząd bublach prawnych. O historii Mirosławy D. napomykałem, choć jedynie sygnalnie, przy okazji poszukiwania u byłego wiceprezydenta Lewny odrobiny wyrozumiałości i ludzkich uczuć. Bez efektu...
Tuż po wojnie, zasłużony w walkach o Polskę żołnierz dostaje przydział mieszkania. Lokalik nieduży, w zaniedbanym domu z przełomu wieków, ale w oliwskim zaciszu ulicy Polanki. Zakłada rodzinę, doczekuje się córki. Całe życie pracuje na utrzymanie swych najbliższych i remontuje ruderę, nie czekając na pomoc Miasta. Z czasem jest im luźniej, bo dorosła już Mirka po ślubie “idzie na swoje”. Nie na długo jednak, bowiem partnera wybrała kiepskiego.

Nie mającą innych możliwości rozwódkę rodzice przyjmują znów pod wspólny dach. Dla nich także gest jest korzystny, bo zdrowie coraz słabsze i córka da im opiekę.

Zapewne nie byłoby dzisiaj “sprawy”, gdyby nie pikające serce... Kolejny małżonek pani Mirosławy nie podoba się jednak rodzicom i nie godzą się na wspólne z nim zamieszkiwanie. Po miesiącach “życia w rozdarciu” i ukradkowych spotkaniach, starzejącym się młodym małżonkom udaje się kupić jednopokojowe własne “M” na kredyt. Pani Mirosława nie może się jednak wyprowadzić od rodziców, bo w rozwijających się chorobach wymagają stałej opieki. Także u niej lekarze stwierdzają postępujące i nieuleczalne schorzenie nóg.

Miesiące szybko uciekają, wkrótce umiera ojciec, mąż traci pracę i możliwość spłaty kredytu. Pani Mirka mieszka wciąż z matką, coraz rzadziej widując się z małżonkiem. Gdy jednak stan obu pań: i matki, i córki pogarsza się – czas podjąć męską dcyzję. Matka zostaje przyjęta do domu opieki ( w budynku vis a vis ), a małżeństwo zamieszkuje przy Polankach razem.

Starają się także uregulować swój stan prawny w zajmowanym lokalu. Nie zdążają. Matka – główny najemca – umiera zanim w urzędzie przyjęto wniosek. Poza tym, wniosku i tak nie chciano przyjąć, bo “nie należy się lokal komunalny małżeństwu, które ma inne mieszkanie”. Słusznie, tylko ile warte jest mieszkanie, do którego puka komornik..?

Pani w urzędzie, zapewne w dobrej wierze i z chęci ludzkiego wsparcia, doradza szybkie sprzedanie nowego mieszkania, bo... wtedy będą spełniać warunki otrzymania lokalu komunalnego. Państwo Mirosława i Ireneusz zaufali i poszli za radą. Nie widzieli zresztą alternatywy. Brak stałej pracy nadal uniemożliwiał spłatę rat, a szybka sprzedaż, nawet ze stratą, pozwoliła pozbyć się kredytowych obciążeń. Starczyło jeszcze na remont starego, rodzinnego mieszkania Pani Mirki. Byłoby wreszcie spokojnie, gdyby w odpowiedzi na wniosek o zameldowanie małżonka i przepisanie umowy najmu... nie dostali decyzji eksmisyjnej.

Półtora roku chodzę z ich problemem po gdańskim Urzędzie Miasta. Dwukrotnie składałem do prezydenta interpelacje, podnosiłem temat w trakcie Sesji RMG, prosiłem o wsparcie radnych z Komisji Polityki Gospodarczej, rozmawiałem osobiście z pracownikami Wydziału Gospodarki Komunalnej, prawnikami i panującym wówczas Panem Prezydentem Lewną. Poniosłem porażkę. Trudno mi się z nią pogodzić tym bardziej, że nie mam już mandatu radnego, a ludzie ci wciąż na mnie liczą. Trudno dlatego, że była i jest możliwość załatwienia tego ludzkiego problemu bez angażowania mnóstwa urzędników i wylewania tuszu. Gdański samorząd podjął dwie uchwały (Nr XXI/651/04 i Nr XLII/1535/05), upoważniające Prezydenta Gdańska do wyrażenia zgody na zawarcie umowy najmu lokalu z lokatorami, których uprawnienia mają charakter szczególny. Intencją tego przywileju nie było umożliwienie “zajęć” o znamionach spekulacyjnych, lecz ochrona Mieszkańców, którym specyficzna sytuacja utrudniła zawarcie takiej umowy w zwykłym trybie. Jestem przekonany, że właśnie w tym przypadku mamy do czynienia z ludźmi, którym pomoc się należy.

Przed oblicze swojego niedawnego Kolegi Radnego nie mogę się dostać odkąd objął prezydencki fotel. Może dobrze, ochłonie, da sobie zwalić na głowę tysiące podobnych problemów – jak przypadek Państwa D. – przywyknie do mocy nowej pieczątki i pomoże mi tę jedną choć sprawę zamknąć z korzyścią dla zainteresowanych Mieszkańców Gdańska. Stanie się tak jednakże pod warunkiem, że paragrafy czytał będzie z troską o ludzi, że porzuci doktrynę swego poprzednika. Niepokoi mnie, że Szczepan Lewna pozostał w Urzędzie w roli... doradcy Prezydenta Adamowicza właśnie ds. mieszkaniowych. Swe nadzieje opieram zatem jedynie na tym, iż w trakcie czteroletniej obserwacji Macieja Lisickiego – radnego, wielokrotnie doceniłem jego zdolność logicznego rozumowania i stawiania klarownych wniosków.

Dzisiaj liczę także na to, iż właśnie logika podsunie nowemu Prezydentowi odpowiedź na pytanie, na które Szczepan Lewna sensownie odpowiedzieć nie potrafił. Nie można wyrzucić ludzi na bruk. Zakładając nawet zatem, że Państwo D. sami sobie zawinili, trzeba im dać mieszkanie zastępcze. Czym się będzie dla kolejki oczekujących różnić lokal w jakiejś tymczasowej ruderze od takiego samego lokalu w ciasnym budynku, w który Miasto od sześćdziesięciu lat nie zainwestowało nawet złotówki ? Dla Mirosławy i Ireneusza ma taka zamiana znaczenie oczywiste, bo świeżo pomalowanych ścian i wykafelkowanego sanitariatu ze sobą nie zabiorą.

Myślę tu, że prostym zabiegiem – by zadośćuczynić przepisom prawa – w jednym pokoju Urzędu Miasta i w tym samym czasie dać trzeba tym ludziom do podpisu dwa dokumenty: wniosek o abolicję i umowę najmu. Takie prawo do abolicji jest bodaj najbardziej humanitarnym prawem wszędzie tam, gdzie konflikty zaistniały nieświadomie, niecelowo, nie przez ignorowanie przepisów, a jedynie brak ich znajomości lub niesprzyjające okoliczności. Przyszło mi to do głowy w trakcie śledzenia audycji poświęconej zaniedbaniom sporej grupy samorządowców, mających – zgodnie z prawem – utracić swe świeżutkie mandaty. Sam byłem przecież w grupie ludzi tworzących prawo lokalne. Sam od siebie muszę więc wymagać więcej. Nigdy nie spóźniłem się zatem z oświadczeniem majątkowym radnego, ale wielokrotnie – w trakcie 25 lat prowadzenia działalności gospodarczej – bez mrugnięcia okiem i bez szans na apelację musiałem zapłacić np. grzywny za... jednogodzinne spóźnienie deklaracji PIT, czy VAT – choćby ich wartość wynosiła zero. Urząd (w tym przypadku Skarbowy) nie chciał uznać choroby, wyjazdu służbowego, czy choćby faktu, że pozostawiono w Gdańsku tylko jedną pocztę całodobową, do której ciągnęły się kolejki takich jak ja gapowiczów. Płaciłem kary, bo prawnie były zasadne – kląłem na tworzących prawo, bo nie uwzględniało zwykłych ludzkich problemów. Zabrakło abolicji w dobrej wierze.


/tekst opublikowany w Miesięczniku Stowarzyszenia "NASZ GDAŃSK" - luty 2007/


Po lekturze tekstu samoistnie zaoferował swą pomoc Radny RMG z PiS Krzysztof Wiecki. Dziękuję w imieniu swoim i Zainteresowanych. Mam jednak nadzieję, że dalsze interwencje nie będą już konieczne. Zatelefonował do mnie bowiem także nowo mianowany Z-ca Prezydenta Gdańska Pan Maciej Lisicki, zapewniając o swej dobrej woli dania Państwu D. oczekiwanego wsparcia. Ta deklaracja ma dla mnie wielką wagę.


x x x

Prezydent Lisicki słowa dotrzymał. 20 marca br. Komisja Polityki Gospodarczej RMG zaopiniowała pozytywnie wniosek o podpisanie z Państwem D. umowy najmu spornego lokalu. Miesiąc później podpisano w Urzędzie Miasta stosowną umowę. Męskie dziękuję Panie Prezydencie.



2007-01-08

Racja stanu Oliwy

Perła ignorancji

Wytrzymałem nerwowo całą wymianę poglądów. W ciągu dwóch godzin nie powiedziałem słowa. Większość przybyłych na styczniowe spotkanie do Biura Rozwoju Gdańska i tak wiedziała, że przez cztery lata zdzierałem gardło, piętnując urbanistyczny cynizm planistów – także i w tej sprawie. Teraz chciałem dać szansę radnym, którzy zdobyli mandaty na kolejną kadencję.




Z oliwskiej “piątki” zaproszenie zignorował tylko Jarosław Gorecki, ale z przybyłych jedynie radna Chmiel znała problem w takim stopniu, że swoim głosem mogła dać istotny wyraz troski o piękną, starą dzielnicę. Doskonale pamiętać musiała nasze wspólne, przedostatnie posiedzenie Komisji Rozwoju Przestrzennego RMG, w czasie którego projekt planu zagospodarowania “Oliwy Górnej – rejonu Katedry Oliwskiej” uzyskał negatywną opinię. Zamiast jednak – jak przystało na architekta – powtórzyć choćby część komisyjnych zarzutów merytorycznych, zatroskała się o... wskaźniki miejsc parkingowych na prywatnym podwórku. Aż mną zatrzęsło, ale nie zdziwiło. Moja “ulubiona” radna zawsze miała problem z odwagą, gdy należało sprzeciwić się opinii BRG, a tym bardziej prezydenta.

Nikt też nie zwrócił uwagi, że w opisie procedury uchwalania spornego planu popełniono zwykłe oszustwo. Jak bowiem inaczej traktować zapis informujący, iż “Pan Prezydent zdjął uchwałę z porządku obrad październikowej sesji na prośbę prezesa Stowarzyszenia “Stara Oliwa” Pani Danuty Rolke-Poczman”, skoro tego nie zrobił ? Mógł, bo otrzymał taką prośbę na piśmie, ale ją zignorował. Dopiero w wyniku przedłużającej się dyskusji, wywołanej moim formalnym wnioskiem o zdjęcie projektu tej uchwały zareagował, by nie poddawać go pod głosowanie.

Wniosek złożyłem natychmiast po posiedzeniu Komisji wiedząc, że jej negatywna opinia nie ma mocy wiążącej dla Pana Prezydenta. Napisałem w uzasadnieniu m.in. : “Wskazany wyżej plan miejscowy ma dla Oliwy taką wagę, jak plan Głównego Miasta dla Gdańska. Obejmuje fragment układu urbanistycznego Starej Oliwy wraz z Zespołem Potoku Oliwskiego, objętego ochroną konserwatorską i odrębnymi przepisami rejestru zabytków. Jego obszar wymaga szacunku dla historycznych podziałów parcelacyjnych, kształtu oraz charakteru zabudowy. Uchwalenie go w wersji proponowanej drukiem 2045 może zatem przynieść znaczną szkodę naszemu dziedzictwu kulturowemu. Plan zawiera bowiem szereg niekonsekwencji we wskaźnikach powierzchni zabudowy działek (...) Założeniami zawartymi w opisach poszczególnych kart terenu daje bezzasadne preferencje dla funkcji szkodliwych – kiedy indziej znów uszczuplając prawa indywidualnym właścicielom działek. Obszar planu, ponad wszelką wątpliwość słusznie zaliczony do obszarów o znaczeniu ponadregionalnym, tworzących tożsamość miasta i jego wizerunek w skali krajowej i europejskiej, zasługuje na naszą szczególną troskę. Jego uchwalenie winno być poprzedzone studium programowo – przestrzennym wraz z analizą ekonomiczną i harmonogramem realizacji docelowego zagospodarowania. Ponad wszelką wątpliwość zasługuje także na wcześniejszą debatę publiczną.

Doskonale wiedziałem z praktyki ostatnich lat, że projekt planu opatrzony akceptującymi podpisami dyrektora BRG Marka Piskorskiego, wiceprezydenta Wiesława Bielawskiego i Pawła Adamowicza praktycznie musi być przegłosowany. Także w tym przypadku przejaw “dobrej woli” Pana Prezydenta miał jedynie... chwilowy sens. Wcześniejszą krytykę należało jedynie zneutralizować, nazwisko protestującego radnego zamazać tym bardziej, że w kolejnej kadencji... już go nie ma w Radzie. Tak zrobiono. Na spotkanie zaproszono znaczne grono “grzecznych” pracowników Biura, przedstawicieli wydziałów Architektury i Skarbu, popierających w osobistym interesie mieszkańców jednego z oliwskich domów, nie znających problemu nowych radnych i osamotnioną w sporze o wyższe wartości Panią Prezes Poczman. Na nic “wproszenie się” kilkorga sympatyków Oliwy, czy przedstawicieli przytulonej przez Stowarzyszenie studenckiej grupy teatralnej. Sprawdzona metoda “skłócania sąsiadów” i przetestowany scenariusz bagatelizowania problemu mogły dać jedynie możliwą konkluzję wygłoszoną przez wiceprezydenta Bielawskiego: “nie zostały wykazane błędy prawne planu”. Z taką adnotacją październikowa uchwała wróci teraz do porządku sesji i znaczną przewagą opcji rządzącej będzie przegłosowana przez nowych radnych. Nie zaoponuje jednym słowem – na podobieństwo spotkania w BRG – ani radny Sylwester Pruś, ani radny Stefan Grabski, a radny Jacek Teodorczyk wyłoży co najwyżej potrzebę dobrosąsiedzkiego kompromisu... i wiary w “dobrą wolę stron”...

Czyżby naprawdę nie było w Gdańsku osób zdolnych zauważyć, iż nie może być miejsca dla komercyjnych i partykularnych interesów wobec racji stanu Oliwy ? Czy nikt głośno nie powie, że ta gdańska perła kultury i architektury zasługuje na troskę dla następnych pokoleń ? Czy tak trudno zrozumieć, że grono sympatyków Stowarzyszenia “Stara Oliwa” – zajmujących od niedawna zrujnowane przez Miasto średniowieczne mury Domu Bramnego – wypruwa sobie żyły, być dać w tym szlachetnym miejscu podwaliny centrum kultury ? Czy tak wielki to trud poczytać sprawozdania organizacji przewodnickich, od lat domagających się zapewnienia Oliwie odpowiedniej infrastruktury dla obsługi ruchu turystycznego ? O co chodzi niezmienionej od zbyt wielu lat ekipie włodarzy Gdańska, że z takim uporem popełnia kolejne błędy ?

Wielokrotnie wracałem wcześniej do wątku “wyprzedaży majątku miasta”, które teraz – dla prowadzenia jakichkolwiek inwestycji – może liczyć już bodaj jedynie na kiesę unijną lub handlować ziemią. Skrawek takiej ziemi, między Oliwską Archikatedrą a Domem Bramnym, przygotowywany do zbycia nowelizowanym planem – dla mnie ma daleko większą wartość, niż parę złotych. Dysputy, które wielokrotnie wiodłem z ludźmi o artystycznych duszach i podwyższonej wrażliwości, dawały zaczyn myślenia o świadomym – przez Miasto i właśnie z częściowym wsparciem UE – zainicjowaniu w tym miejscu budowy obiektu kompleksowo zadośćuczyniającego potrzebom kultury, turystyki, nauki, gastronomii. Dotychczasowa polityka ignorowania tych naturalnych potrzeb dzielnicy spowodowała, że oliwska perła jest w tym względzie pustynią.

Starałem się pomóc właścicielom gruntów nad Potokiem Oliwskim, na zapleczu Starej Wozowni, w wyegzekwowaniu od Miasta konstytucyjnego prawa poszanowania prywatnej własności. Przez lata czynili starania, by uzyskać pozwolenia na własne inwestycje, by dać Oliwie stosowne do szacownego otoczenia zaplecze gastronomiczne. Odmowa za odmową – wszystkie tłumaczone ... strategią ochrony zabytkowego miejsca. Jak pogodzić się z takim uzasadnieniem, patrząc jednocześnie jak cała ściana Archikatedry zabudowywana jest wysoko nowymi biurami parafialnymi ?

Starałem się skłonić władze do udostępnienia na potrzeby teatru i letniej gastronomii w parku Pałacu Opatów wnętrza Starej Wozowni – bez reakcji. Niech dalej będzie tam magazynowa rupieciarnia, jakby mało było w mieście niewykorzystywanych kotłowni i “tymczasowych” baraków. Nawet lodziarni, na podobieństwo Wilanowa, nie można w parku uruchomić, bo... No właśnie – bo co ?

Za to – z przebiegłością godną lepszych celów – sprzedaje się w prywatne ręce teren dawnej piekarni przy Starym Rynku Oliwskim 16, przed rokiem wydaje pozwolenie na jej rozbudowę i teraz – naginając prawdę – dostosowuje plan miejscowy zagospodarowania przestrzennego tak, by mogła znów działać. W biały dzień... choć cała Oliwa wie, że piekarnia od lat już tam nie funkcjonuje, a jej ruina tylko szpeci najbardziej ruchliwe skrzyżowanie w tej dzielnicy. Nawet sąsiedzi, którym dzisiaj się wydaje, że stoją z piekarzami po tej samej stronie – będą za chwilę pierwsi przeciwko niej protestować...

Składają mi się te różne wątki w jedną całość powodując coraz większe przerażenie. Skala historycznej i kulturowej ignorancji wobec gdańskiej perły, dawnego kurortu o wielkich atutach wypoczynkowych, musi zdumiewać. Wiem, że jeśli dzisiaj zaniedbamy własne prawo decydowania o przyszłości Oliwy, stracimy społeczną kontrolę nad arogancją wobec naszego dziedzictwa kulturowego, za parę lat nie znajdziemy już winnych. Podobnie, jak brak dzisiaj odpowiedzialnych za karygodne plomby, wyrosłe wbrew wszelkim regułom wzdłuż ulicy Grottgera, Wita Stwosza, Paneckiego, Norblina czy Abrahama. A ten rabunkowy plan obejmuje samo serce Oliwy.

/Tekst opublikowany w Miesięczniku Stowarzyszenia "Nasz Gdańsk" - styczeń 2007/


2007-01-07

Rehabilitacja dzieci niepełnosprawnych w Oliwie

Krok Po Kroku

Od prawie czterech lat brak w Trójmieście poradni zajmującej się kompleksowo rehabilitacją dzieci niepełnosprawnych, potrzebujących na co dzień ćwiczeń, które ułatwią im życie i przybliżą szansę na samodzielność. Troska i odpowiedzialność za ich smutny los zainspirowały powstanie w Oliwie Stowarzyszenia „Krok Po Kroku”. Założycielami zostali wychowujący takie dzieci opiekunowie, grupa leczących je lekarzy i terapeutów oraz wolontariusze.

Aż miło było obserwować, z jaką determinacją grupa wzięła się do pracy. Dwa lata temu wynajęto odpowiednio duży lokal w samym centrum miasta – w Oliwie. W ciągu następnych miesięcy, przy wsparciu sponsorów i własnymi siłami, wykonano instalacje, malowanie, położono podłogi – przeprowadzono kapitalny remont, dostosowujący pomieszczenia do ostrych wymagań stawianych placówkom służby zdrowia. Skompletowano meble, a – dzięki dotacji Urzędu Miasta – udało się wyposażyć poradnię w nowy, doskonały sprzęt rehabilitacyjny. Można było wreszcie zarejestrować NZOZ, co otworzyło drogę do miejskich grantów oraz programów zdrowotnych finansowanych przez NFZ.

Mimo nawału pracy, Stowarzyszenie wdrażało kolejne etapy działań statutowych: festyny integracyjne, wyjazdy dzieci do Danii, popularyzacja terapii ze specjalnie szkolonymi psami, kampania informująca jak leczyć dzieci cierpiące na porażenie mózgowe, przepuklinę oponowo-rdzeniową, wady postawy, otyłość, cukrzycę, anoreksję, dysleksję, czy zaburzenia powypadkowe. Poradnia zajmuje się kompleksową opieką nad małą grupą dzieci wymagających ćwiczeń fizycznych, zabiegów fizykalnych, terapii psychologicznej, logopedycznej i pedagogicznej. Nie wszystkie dzieci, których rodzice są członkami stowarzyszenia, mogą być tą pomocą objęte. To właśnie jest dramat. Kalectwu zaradzić można bowiem jedynie wtedy, kiedy uszkodzenie zdrowia będzie wcześnie zdiagnozowane, a pomoc zagwarantuje ciągłość leczenia.

Stowarzyszenie „Krok Po Kroku” jest organizacją non-profit. Jego przetrwanie zależy od możliwości otrzymania kontraktu z NFZ oraz darczyńców i sponsorów. W ubiegłym roku pomorski fundusz nie ogłosił konkursu dla placówek rehabilitacji ambulatoryjnej – może w tym roku okaże się dla dzieci łaskawszy. Póki co zatem, lista potrzeb wciąż ma jeszcze wiele pozycji – najważniejsza z nich to umożliwienie oczekującym maluchom uczestnictwa w ćwiczeniach bez których każdy dzień to strata szansy na lepsze, bardziej samodzielne funkcjonowanie. Każdy, kto ma do czynienia z dzieckiem cierpiącym na zaburzenia czynności motorycznych i chciałby przestać błądzić po placówkach medycznych, a jednocześnie wesprzeć tę poradnię – sam znajdzie pomoc na stronie www.krokpokroku.ima.pl .


/Tekst opublikowany w Miesięczniku Stowarzyszenia "Nasz Gdańsk" - styczeń 2007/



2007-01-06

Z rezerwą...

Reszty nie trzeba...

Nie jestem mściwy, nie lubię się też pławić we krwi. Bohatera tego horroru nawet lubiłem. Spośród znękanych, przestraszonych i niepewnych dnia następnego dyrektorów podległych Prezydentowi Adamowiczowi – dyrektor Mincewicz wyróżniał się barwnością swej jowialnej postaci. Można było z Krzysiem zapalić papieroska, pożartować ze smutnej rzeczywistości, obśmiać czyjąś miałkość... I choć zalecenia swojego prezydenta wypełniał z dużą bezwzględnością, nie mrugając okiem przy likwidacji szkół, nie roniąc łez nad lamentującymi rodzicami... miał opinię „fajnego gościa”. Toteż i mnie, jeszcze wówczas miejskiemu radnemu, żal się zrobiło na wieść, że Święta Bożego Narodzenia spędzi za kratami, bez młodej żony i maleńkiego potomka.
Tak było przed rokiem. Smuta, po publicznym objawieniu drugiego życia wysokiego urzędnika magistrackiego, objęła także mnie. Boć przecież tkwiłem w tym środowisku i jako jego element byłem postrzegany przez Sąsiadów. Nie starałem się jednak wówczas drążyć w środowiskowym maglu tej sprawy, bo – z wielu bardzo przesłanek – spodziewałem się fali podobnych aresztowań i skandali. „Wiewiórki” z Nowych Ogrodów sugerowały – co prawda „na ucho”, ale jednoznacznie – że podobne procedery miały miejsce w innych wydziałach... A w ogóle, to „wpadka” zdarzyła się akurat temu, który brał najmniej... „Misiowi” zarzucono wzięcie 31 tysięcy PLN łapówek, a w trakcie przyjmowania 33 tysiąca zastawiono nań pułapkę.

Cóż to dzisiaj za pieniądze ? Co tam jakiś scyzoryk, kamera, flaszka whisky, parę kilo dzika ..? Szeptano o piramidzie, z której wystarczy wyjąć cegiełkę, by runął gmach... Sam złożyłem do speców od korupcji KW Policji prośbę o zbadanie dwóch poważnych miejskich transakcji, o sprawdzenie trzeciej jedynie się upominając. Zrobiłem to w lipcu 2006 – do dzisiaj cisza. Temida nierychliwa, ale sprawiedliwa. Ponoć.

No, bo jak traktować teraz wyrok, którym Sąd Rejonowy w Gdańsku spełnił jedynie prośbę złapanego za rękę Krzysia ? Ów się przyznał, wyznał skruchę, pewnie obiecał poprawę i poprosił o słuszną karę: dwa lata w zawieszeniu na pięć. I , jak prosił, tak dostał... Dorzucono jedynie grzywnę – 11 „kawałków”...

Wcześniej, po bodaj czterech miesiącach aresztu, wyszedł na powietrze za kaucją 25 „patyków” i pojawił się w... magistracie. Kaweczki, ciasteczka „na pokojach” – „fajny gość” – nie musiał przecież chodzić ze spuszczoną głową. „Swojak”, „korumpel” – szeptane szyderstwa nie miały końca, ale... nie miały też siły przebicia. Podobno „bywał” nie towarzysko – nawiedzał magistrat jako... doradca pewnej firmy developerskiej. Zarabiał na życie i zaniedbaną ostatnio rodzinę. Tyle, że Pan Prezydent nie afiszował już znajomości z dawnym pupilem.

Troszkę „Misia” zdążyłem poznać. Wiem, że swój honor ma, że rachując „wziątki” i... koszty pozyskania – kaucję oraz grzywnę oświadczy Sądowi na piśmie: reszty nie trzeba...

/Tekst opublikowany w Miesięczniku Stowarzyszenia "Nasz Gdańsk" - styczeń 2007/



2007-01-01

Wszystkim Państwu, od których otrzymałem słowa wsparcia i życzenia Noworoczne dziękuję za życzliwość. Tym bardziej odczułem je ciepło, że były one całkowicie bezinteresowne. Po czterech latach pracy – nie mam już mandatu miejskiego radnego – takie oznaki sympatii mogą działać bardzo dopingująco. Zapewniam, że wszyscy, którzy „po staremu” zwrócą się do mnie o pomoc lub radę – takie wsparcie otrzymają. Nie ma dla mnie bowiem znaczenia : z dietą, czy bez diety – prawdziwy społecznik i samorządowiec po prostu nim jest zawsze. Dobrego Nowego Roku.