OKBB Radny Wizytówka Aktualności Interpelacje Galeria Refleksje Zaproszenia Kontakt
Sonda

21 października 2007 - po wygranej PO
nowy licznik społecznego optymizmu i zaufania.
Więcej w nas radości (TAK), czy obaw (NIE) ?



TAK   
 47.26 %
NIE   
 52.74 %
Tak     
 
Nie
2005-12-17
Z rezerwą

W tle moher i aksamit


Naiwni pozytywnie - poszukiwani

Na coraz częściej zadawane pytania: co robię, że udaje mi się zachować swoją czuprynę ? – odpowiadam żartem: po prostu dobrze się prowadzę... Nieistotne, jaka jest prawda – ważne, że mimo wieku rzeczywiście nie łysieję. Po raz pierwszy w życiu zaczęło mi to przeszkadzać teraz.
Nie lubię nosić na głowie czegokolwiek i trudno mi znamiennie opowiedzieć się politycznie, jak to zrobił np. Radny Kazimierz Koralewski (PiS)... Całą Sesję RMG spędził w berecie z naszytą miniaturką barw narodowych, ściągając do siebie wszystkich fotoreporterów. Znacznie trudniej odnieść medialny sukces pracą merytoryczną. Między deklaracjami, a realizacją jest bowiem z reguły długa droga.

(Ta refleksja ma naturę ogólną, nie dotyczy Radnego K.K., bo – jak rzadko kto – wykonuje, uważam, mandat rzetelnie).

Bardzo mi żal ginącej mody na aksamitne kapelusze, choć i berety też mają miliony zwolenników na całym świecie. Rodzimi yuppies sprowadzili do Polski w latach 90-tych opaski, daszki i czapeczki, lecz i one się znudziły. Jakże piękna byłaby nasza ulica, bogata w te wszystkie rodzaje nakryć głów... Jakże pożądana byłaby taka różnorodność na scenie politycznej, wymarzony pluralizm.

Rzecz jednak nie w idealizowaniu filcu, czy moheru, ale w tym, by wzajemnie szanować różnice poglądów i umieć je wykorzystać dla wyższego celu. Otóż: umieć, czy chcieć ?
Cóż takiego przyniosła Polsce polityczna jesień ? Z pozoru – zwycięzców i pokonanych, w rzeczywistości – odpowiedzialnych i obrażonych.


Mam w RMG ulubionych Radnych. Jeden z nich, wielokrotnie cytowany wcześniej Maciej Lisicki (PO), często przekonywał adwersarzy o swoich racjach argumentem bałamutnym:”... to wyborcy przy urnach opowiedzieli się za mną...”. Teraz taki argument stracił, ale wcale to przecież nie znaczy, że wszystkie Jego poglądy należy potępiać.

Bardzo kontrowersyjna na Pomorzu, ale i w całej już Polsce postać Posła Jacka Kurskiego – podobnie – tyluż ma zwolenników, ilu wrogów. Znam Go od wielu lat (pracowaliśmy m.in. razem w „Tygodniku Gdańskim”) – wolno mi zatem wyrazić przekonanie, że obie grupy budował konsekwentnie od zawsze, choćby dosadnością swych poglądów. Będę ostatni, który przyklei Mu miano bullteriera – będę pierwszy, który odda Mu prawo do miana... zwierzęcia politycznego. I wolę osobiście takich polityków, niż wielką rzeszę o strukturze massa tabulettae – wypełniaczy bez wyrazu, zjadaczy diet i mydełek „Fa”.

- Dwa tygodnie temu po raz pierwszy kupiłem czapkę typu kaszkiet – wyznał Kurski publicznie. - Tylko ona pasuje do mojej czarnej kurtki na zimę.

Jasno, klarownie. Podobnie czytelnie odpowiedział Poseł Kurski na pytanie uczestniczki czatu, zatroskanej o finał przedłużających się rozmów koalicyjnych: - Czy przepychanki pomiędzy PiS, a PO nie wpłyną na decyzje Polaków w kolejnych wyborach ?

- Mam nadzieję, że nie. Niedobrze, że Platforma nie tylko, że nie umiała wyborów wygrać, to nawet nie umiała ich przegrać. Cała Polska słyszała, jak Kaczyńscy dawali Tuskowi stanowisko marszałka Sejmu - czy może być lepsza oferta dla przegranego kandydata w wyborach prezydenckich? Cała Polska słyszała jak Kaczyńscy dawali Platformie pół rządu - a po wyborze Marka Jurka na marszałka, nawet większość resortów (9-7). Jest rzeczą niepojętą, że Platforma obraziła się i zabrała swoje zabawki z piaskownicy.

To, że PiS chciał koalicji równoprawnych partnerów – mnie wydało się oczywiste. To, że PiS dość miał już roli „breloczka PO” – było jeszcze wyraźniejsze. Wnikając w meandry gdańskiej samorządności, na poziomie lokalnej koalicji POPiS w Radzie Miasta Gdańsk, wielokrotnie zżymałem się nad miałkością formalnego kontraktu. Często wówczas głosiłem swoje marzenie o atomizacji Rady Miasta, o likwidacji partyjnych klubów, o daniu szansy indywidualnej odpowiedzialności radnych. Stosunkowo długo trwało leczenie mnie z naiwności. Zrozumiałem w końcu, że nie ma znaczenia: kto z kim znajdzie doraźne porozumienie dla „przepchnięcia” kolejnej uchwały – bo w każdym przypadku zasadne będzie stwierdzenie: taka była wola większości.

Pozostawała tylko wątpliwość: czy poszczególne uchwały (czytaj decyzje gospodarcze, społeczne, dzielnicowe, osiedlowe, etc.) będą ze sobą spójne ? Ten niepokój towarzyszy mi do dzisiaj, kiedy koalicji dawno już nie ma, a ekipa Pana Prezydenta i tak, choćby jednym głosem, ale istotne uchwały zawsze potrafi przelicytować.

Tak postrzegając gdańską rzeczywistość, brnąłem kolejne miesiące – i kolejne uchwały – w nadziei na racjonalność poczynań samorządu, którego jestem cząstką. Ktoś, nie pamiętam kto, powiedział niedawno publicznie: „ - Świat bez ludzi pozytywnie naiwnych byłby pusty”. Bardzo ten pogląd zbieżny jest z moim, niezwykle głęboko oddaje sens moich bojów o czyjeś prawa w trakcie Sesji i posiedzeń komisji. Staram się wtedy nie dopuszczać myśli o „układach”, „porozumieniach”, „przesądzonych wyborach”, „arytmetyce sali”. Rozważam wyłącznie racje stron, a tam, gdzie brak mi koniecznych dla podjęcia decyzji informacji – po prostu pytam. I mogę tak pytać bez końca – aż ostatni wątpiący przekonają się do racji swoich, lub do nich przekonają mnie.

Piszę ten felieton w noc Mikołajową. Jesteśmy świadkami finału 10-letniego panowania Prezydenta Kwaśniewskiego. Jesteśmy w przededniu zaprzysiężenia Prezydenta Lecha Kaczyńskiegomam nadzieję – także na lat dziesięć. Czuję bowiem taką potrzebę, by wbrew malkontentom – dać Polsce i sobie dekadę nowej jakości, szansę – jakiej moje pokolenie jeszcze nie miało. Mam dość narzekania na przerwane „stanem Jaruzelskiego” kariery, nadymania się martyrologią internowania, usprawiedliwiania własnego nieudacznictwa trudnościami transformacji. Jaruzelski odebrał mi prawo wykonywania zawodu i przerwał pasmo zawodowych sukcesów. Do „interny” się nie pchałem, choć nie są mi obce przesłuchania w SB. Wyzwanie transformacji podjąłem natychmiast po tym, jak na grzbiecie odczułem, że brak dla mnie przestrzeni także na jakiejkolwiek posadzie państwowej. W żadnym wypadku nie zajmę miejsca w ławie żalących się na los, pokrzywdzonych kombatantów.

Chcę tylko jednego – prawa do własnej naiwności. Na łamach mogę toczyć rozważania: czy wyniki obu wyborów uchroniły nas od koalicji interesu, czy koalicji ambicji. Na co dzień wolę szukać sprzymierzeńców koalicji rozsądku, koalicji pozytywnie naiwnych.

Takiej refleksji życzę Państwu przy Stole Wigilijnym, takiej pozytywnie naiwnej nadziei – jakże przecież optymistycznej – życzę Wam na Nowy 2006 Rok.



/tekst opublikowany w Miesięczniku Stowarzyszenia "Nasz Gdańsk" - grudzień 2005/


/ Panu Romanowi Majchrowiczowi dziękuję za impuls do napisania powyższego /




2005-11-08

Z rezerwą


Nadciśnienie

Przez blisko 30 lat nie byłem u lekarza z własnej woli. Także i tym razem przed białym kitlem stanąłem tylko dlatego, że zmuszono mnie do „badań kontrolnych”. Werdykt – nie wyrok, pod warunkiem, że będę brał "prochy" do końca życia. Poddałem się – tylko dlatego, że nie chcę być dla kogokolwiek ciężarem. Przyjaciele, śmiejąc się, mawiali o mnie dotąd: „chudy, że szkoda na rentgena, ale żyła...” – znaczy, że wytrzyma wszystko. Widocznie coś mnie złamało, zacząłem się sypać...

Nie toleruję w życiu kłamstwa, oszustwa, wszelakiego fałszu. Źle znoszę niedotrzymywanie słowa, nadużywanie tolerancji, wykorzystywanie słabości bliźnich. Tempo ostatnich lat, głębokość przemian czy spektrum wizji bardzo sekundują arytmiom i nadciśnieniu. Walce z tymi chorobami sprzyja cynizm, konformizm, egoizm. Nie wytykano mi tych cech dotąd – pewnie dlatego będę klientem koncernów farmaceutycznych.

Jaką jednak receptę wypisać współczesnemu Polakowi, który nie chce zrezygnować z lektury gazet i słuchania wiadomości ? Czy ogrom skandali towarzyskich, afer gospodarczych i politycznych zakrętów – często zwykłej ludzkiej niegodziwości, może zrównoważyć jakakolwiek tabletka ?

Zaczynając ten tekst, szukałem jej – podsłuchując wyborczej debaty prezydenckiej. Po raz kolejny w życiu musiałem dokonać oceny kandydatów, która zachowa aktualność przynajmniej do... ogłoszenia wyników przez PKW. Ale w druku ukaże się, kiedy wszystko będzie już oczywiste. Lub prawie wszystko.

Obu czołowych kandydatów poznałem osobiście. Z Donaldem Tuskiem dzieliłem niedole dziennikarzy tego samego pisma i przyjaźń. Lech Kaczyński kilku naszych bliskich spotkań, pośród tysiąca podobnych, pewnie nie pamięta. Ale w rankingach występuje jeszcze dwóch panów (skoro W. Cimoszewicz nie podołał)... Poseł Lepper - fascynujący mnie od zawsze swoim radykalizmem i przebojowością i Poseł Borowski- którego szanuję za umiar i rozsądek. Komu dać swój – niezwykle przecież cenny – głos ?

Pewien byłem wtedy tylko tego, że pójdę wybierać. I z obywatelskiego obowiązku, i z potrzeby samodzielnego decydowania o własnej przyszłości. Obojętne – ile jeszcze zostało mi / mam zapisane / dni. Bo taka jest bliska mi logika – nie żyję wyłącznie dla siebie. Zapisy 9 dnia października z pewnością będą miały konsekwencje na lata, na kolejne pokolenie.

Do białego rana przesiedziałem wtedy w jednej z obwodowych komisji wyborczych. Tyle głosów trzeba było zliczyć, oceniając wysoką (blisko 70 %) frekwencję moich Sąsiadów z Oliwy. Każda godzina, każda kolejna msza w parafialnym kościele, wyzwalała w ludziach potrzebę zjawienia się przed urną. W Gdańsku wygrała Platforma Obywatelska. Szanuję ten wybór, bez względu na osobiste sympatie. Mimo zmęczenia, cieszyła mnie praca, bo była zwieńczeniem ludzkiego zaangażowania w ważną sprawę.

Myślę, że wybory prezydenckie ściągną do urn jeszcze więcej moich Sąsiadów i znacznie więcej Polaków. Każdy z nas, ważąc racje i umizgi, argumenty i obietnice kandydatów włoży w wybór maksimum emocji i własnych nadziei. Bardzo liczyłem, że „wypadkowa” da prawdziwy obraz stanu naszego polskiego układu krążenia. Jeśli sztuka prowadzenia kampanii wyborczej przez sztaby któregokolwiek z kandydatów wyprowadziła nas z domowych pieleszy – to sami niebawem odczujemy, czy dokonaliśmy dobrego wyboru. Nie szkodzi zatem przedwyborcze podniesienie ciśnienia, jeśli po tej niedzieli zaczniemy żyć spokojniej.


Taką miałem nadzieję. Stało się inaczej. Frekwencja po raz kolejny dowiodła... zmęczenia społecznego materiału. Jednak wynik znacznie wyraźniej, niż w wyborach parlamentarnych, wskazywał o co nam chodzi. Komu: „nam” ? – słyszałem nazajutrz pytania. Bez urazy – odpowiadałem: „nam” – zdecydowanej większości. I na nic teraz obrażanie się na Wyborców, medialne pląsania czy dąsy. Nadszedł prosty czas okazania dorosłości. Znaczy – odpowiedzialności.


Często opowiadałem gronu przyjaciół o partnerach, którzy po przegranej partii rujnowali mi szachownicę... Z takimi grałem tylko raz, nie miałem ochoty dawania im szansy na rewanż. Przegrywać też trzeba umieć – tym bardziej, kiedy godnych partnerów wokół niewielu. A, jeśli gra jest życiem – nie zabawą – gdy wciągamy w nią wielomilionowy kraj, miejsca dla partnerów w „krótkich spodenkach” nie widzę po prostu wcale. Dla nich też zapewne producenci „Tritace”, „Accupro” czy „Betaloc ZOK” mogą nie istnieć. Ja lecę do apteki.

/tekst opublikowany w Miesięczniku Stowarzyszenia "Nasz Gdańsk" - listopad 2005/




2005-11-07

Rekomendacja dla organizacji


KW "Trójmiasto"

Od wielu lat obserwuję prężną i społecznie użyteczną działalność Klubu Wysokogórskiego "Trójmiasto" w Gdańsku: organizację promującą aktywny wypoczynek, kulturę górską i Gdańsk. Z pełną odpowiedzialnością rekomenduję KW "Trójmiasto" jako rzetelnego organizatora obozów szkoleniowych w Górach Wysokich.



2005-10-01

Gdańsk nasz ?


Wybiegi wyobraźni

Zdarzało mi się już w życiu stawać przed ludźmi twarzą w twarz, by poprzeć opinię, której byli przeciwni. Mam na co dzień tyle cywilnej odwagi, żeby sprzeciwić się vox populi – jeśli dyktują to racje wyższe. Jestem jednak populistą, dlatego zawsze przestrzegam zasady zwanej „kolejność uczuć”. I tym razem zatem szukałem wpierw argumentów na obronę interesów swoich Wyborców, by później móc się Im sprzeciwić...

- Jestem przekonany –powiedziałem w trakcie posiedzenia Komisji Rozwoju Przestrzennego RMG 20 września 2005- że, gdyby nie dwa wątki towarzyszące – mpzp rejonu Miejskiego Ogrodu Zoologicznego „Wybrzeża” w Gdańsku przeszedłby przez aklamację. Kontrowersje dotyczyły obszaru, który ma umożliwić rozbudowę ZOO niemal aż do centrum Starej Oliwy, u zbiegu ulic Spacerowej i Kościerskiej.

Wątek pierwszy. Prosili mnie o interwencję Lokatorzy domów komunalnych przy ul. Kościerskiej. Domy to stare, mające w elewacjach resztki piękna dawnej, niemal zabytkowej architektury, ale bardzo zrujnowanej. Domy, zadbane wewnątrz, remontowane bez pomocy Miasta, na koszt i ryzyko tych Lokatorów. Plan zakłada Ich wysiedlenie, bo likwiduje w tym miejscu funkcję mieszkaniową. Żal, bo większość żyje tam od czasów wojny. Mieszka skromnie, ale schludnie. I ma do swojego adresu ogromny sentyment.



Wątek drugi. Boisko przyznane tymczasowo KS „Olivia”. Dokładnie w dniu Sesji RMG „Dziennik Bałtycki” zaserwował radnym przypomnienie, że „... już w latach trzydziestych ubiegłego stulecia kopano tam piłkę. Po II wojnie światowej obiekt użytkowało kilka klubów – Włókniarz Oliwa, Victoria, Motława i wreszcie MRKS. W połowie lat 80.tych stadion przestał jednak istnieć i teren został przejęty przez Ogród Zoologiczny”.

Po latach temat sportu w tym miejscu wrócił: „... Znany polityk (Maciej Płażyński) pomógł w znalezieniu kilku sponsorów i (...) 17 września 2005 nastąpiło uroczyste otwarcie obiektu, któremu nadano imię Franciszka Mamuszki, znanego w Oliwie wychowawcy młodzieży oraz popularyzatora krajoznawstwa...”.

Zacznę od końca. Na sporcie, podobnie jak na służbie zdrowia, „przejechał się” niejeden polityk i samorządowiec. To jednak także klasyczne dziedziny, w których na najbardziej populistycznych –w złym znaczeniu słowa- racjach buduje się imperia wpływów. Jestem bardzo „ZA” szukaniem dla młodych miejsca wyzwalania energii. Niejednokrotnie powtarzałem publicznie, że patologia wśród młodzieży jest efektem ignorowania jej potrzeb przez polityków. Nie godzę się jednak, by pomoc młodym ograniczać do wirtualnych haseł i bzdurnych decyzji. Chętnie wziąłbym „za pióra” tych, którzy – wiedząc o tworzonym w BRMG planie miejscowym, mającym dać szansę rozwoju oliwskiemu ZOO – zgodzili się na wyrzucenie publicznych (sponsorskich) pieniędzy, dając tymczasowe pozwolenie na budowę tego boiska.



Znam Oliwę od urodzenia. Od wielu lat boleję nad niewykorzystanym stadionem przy ul. Wita Stwosza (bodaj dwie imprezy rocznie). Nie rozumiem, czemu nikomu nie przyszło na myśl pomóc w negocjacjach z Uniwersytetem Gdańskim (który jest właścicielem terenu), by ów stadion udostępnić np. właśnie piłkarzom Olivii. Jeśli pamięć mnie nie zawodzi, warto też sprawdzić: kto przekazywał stadion w zarząd UG...

Dla zamknięcia tego wątku – Miasto zaproponowało, by boisko urządzić na zapleczu ulicy Polanki, na terenie dawnej żwirowni i obecnego składowiska ZDiZ. Zaskoczył mnie ten pomysł, ale nie zraził. Przeciwnie, mam wrażenie, iż znacznie rozszerzy się dzięki niemu żywy obszar Oliwy, żywy i bezpieczniejszy – bo tłumnie nawiedzany przez prawdziwych sportowców i autentycznych kibiców...

Sprawa Mieszkańców ulicy Kościerskiej zabolała nie tylko mnie. W trakcie Sesji nikt jednak nie wystąpił z Ich obroną wprost. Jedynie Radni Tomasz Sowiński, Zofia Gosz i Aleksander Żubrys podzielili się opinią o kiepskim stylu rozmów Miasta z tymi Ludźmi. Całkowicie się z taką krytyką zgadzam. Byłbym spokojniejszy wiedząc, że – już w trakcie tworzenia koncepcji planu – przedstawiono im problem, wysłuchano racji i zaoferowano nowe mieszkania. Tych Ludzi, za wieloletni trud dbania o mienie komunalne, nie wolno... nagradzać przypadkowymi adresami. Głosując teraz formalnie przeciwko Nim mam nadzieję, że będę miał możliwość dopilnowania, by nie zrobiono Im krzywdy.

Bodaj Dyrektor BRMG Marek Piskorski powiedział w trakcie obrad KRP zdanie, które dość klarownie wyraża także mój pogląd na problem: ZOO tam jest i tylko tam może być – domy mieszkalne można posadowić wszędzie... Od dawna wiem, że tego Ogrodu zazdrości Oliwie cała Polska, że oliwskie ZOO przyciąga turystów w każdym wieku i – obok Archikatedry – jest istotnym punktem w planie każdej grupy zagranicznej. Byłoby zwykłą głupotą nie dbać o stan takiego „dobra”, byłoby dowodem braku wyobraźni nie starać się o nowe wybiegi dla kolejnych zwierząt – o to, by nasze ZOO wykorzystało wszystkie atuty bajkowego terenu.

/tekst opublikowany w Miesięczniku Stowarzyszenia "Nasz Gdańsk" - październik 2005/

2005-09-21

Kaczyński liczy na Borusewicza
w Senacie Rzeczypospolitej

Nie wyobrażam sobie, żeby w rocznicę Sierpnia taki człowiek jak Bogdan Borusewicz nie uzyskał poparcia w wyborach w Gdańsku - mówił dzisiaj Lech Kaczyński, który specjalnie w tej sprawie przyjechał do Trójmiasta.

Fot.Damian Kramski (GW)


Lider PiS nie szczędził Borusewiczowi słów uznania /zanotował Maciej Sandecki - (GW)/:

- To prawdziwy bohater Sierpnia, bez którego strajk w Stoczni im.Lenina by się nie rozpoczął i dzięki któremu ta stocznia nie nosi już tego imienia. Bogdan jako pierwszy z nas rozpoczął walkę z komunizmem. Już w latach 70. wykazał się niezwykłą odwagą. Poznałem go wtedy i stał się moim szefem, ja byłem jego człowiekiem. Potem razem działaliśmy w Komitecie Obrony Robotników. No i w końcu przyszedł sierpień 1980 r. ...


Były lider pomorskiej Unii Wolności, jako jeden z nielicznych członków tej partii, nie przeszedł do nowo utworzonej Partii Demokratycznej, a w spocie wyborczym kampanii prezydenckiej przypomina o prześladowaniu Lecha Kaczyńskiego przez SB w czasach PRL-u.

Ja po prostu szczerze Go popieram - rzekł Borusewicz - bo uważam, że jest najlepszym kandydatem na prezydenta RP.



2005-09-07



2005-09-02

Z rezerwą...


I... po Sierpniu

Nie ja jeden żyłem nadzieją, że w Sierpniowe Dni zobaczę pod Pomnikiem Stoczniowców Jana Pawła II. Prawdziwy Ojciec Polskich Przemian gościł jednak w Sierpniu jedynie w naszych sercach. I serdecznej, wdzięcznej pamięci.

Uroczyste sesje i debaty, przeplatane wypominkami zwaśnionych przyjaciół ze styropianu, zakończył Jean Michel Jarre. Czego by nie powiedzieć o tym widowisku – bo krytyki były rozmaite – pytanie o pomysł na wznioślejsze zwieńczenie obchodów pozostało bez odpowiedzi. Pozostał także fakt, że przygotowany przez JMJ transformance, przywołujący światu idee Sierpnia, dał niesłychaną promocję Polsce i Wałęsie, Gdańskowi i Adamowiczowi. Słowa Papieża – Polaka: „Nie ma wolności bez solidarności – nie ma solidarności bez miłości” zapewne wszystkich słuchających i oglądających skłoniły do odrobiny choć pokory.

Obserwowałem spektakl z loży VIP-ów (jedyny właściwie profit z mandatu radnego). Miałem wielki komfort, ale też równie znaczny dyskomfort: brakowało mi wokół emocji, które okazały się wyczuwalnym atrybutem sektorów masowych. Tam nie miało znaczenia: kto koło kogo siedzi, kto kogo zagadnął, komu się ukłonił – tam wszyscy byli razem. Solidarnie.

W 25 rocznicę podpisania Porozumień Sierpniowych znów znalazłem się na „miejscach siedzących”, na które wpuszczali funkcjonariusze BOR. Patrząc na twarze dziesiątków znajomych z tamtych Dni, szukałem w ich oczach tej iskry, która w Ów Czas była wspólna. Jakże inaczej oczy te widziały teraz, w wielu licach jakoś matowo. Przepiękny koncert Jana A.P. Kaczmarka „Ku Drodze Wolności” sprzyjał swym smutkiem i euforią polaryzacji wspomnień...

W Sierpniu byłem jeszcze dziennikarzem „Głosu Wybrzeża”. Jako jeden z czterech sekretarzy tej gazety, praktycznie nie mogłem ruszyć się znad biurka. Jakże często zazdrościłem moim młodszym i starszym kolegom życia „na linii”. Jakże często bić musiałem głową w mur, by dziennikarską pracę wykonywać uczciwie. Byłem jednak w Stoczni. I to wiele razy. By samodzielnie zweryfikować koleżeńskie opinie. Byłem podobno pierwszym dziennikarzem, który odważył się tam wejść na legitymację „Głosu”. A czego miałem się obawiać ? Powoli, ale konsekwentnie, postrzegano nas już wtedy jako najrzetelniej informujący dziennik (obok „Gazety Krakowskiej”) w Polsce. To na moich dyżurach zaistniały w „Głosie” pierwsze – od lat 50-tych – „białe plamy”. To później nie mój naczelny, śp. Tadeusz Kuta, został w stanie wojennym szefem słynnej gdańskiej „Trójgazety” – tylko prowadzący wtedy „Dziennik Bałtycki” -gazetę... czytelnikowską. To wreszcie nie mnie dane było pracować na emeryturę w wymarzonym zawodzie.

Stan wojenny zastał mnie u boku Lecha Bądkowskiego, w Tygodniku „Samorządność”. Skromne pokoiki przy ul. Piwnej huczały przez dwa numery pozytywną energią. Tylko dwa. Trzeci już nam zaaresztowano. Mimo wszechobecnego smrodu prochu wydarliśmy jeszcze sporo egzemplarzy, by podzielić się z bliźnimi naszą siłą. W kamieniczce przy ul. Mariackiej, już techniką powielaczową, drukowaliśmy jeszcze numer czwarty. Korbą kręcił wtedy także Donald Tusk, a torbę brudnych matryc targałem pieszo, mimo godziny policyjnej, aż do Oliwy. By spalić ślady przestępstwa we własnym piecu, skoro cudem uniknęliśmy pożaru w środku Starego Gdańska... Tacy byliśmy my i takich było bardzo wielu.

Nie wszyscy zmieścili się teraz w lożach. Nie wszyscy chcieli w nich zasiąść. Nie wszyscy mogli być teraz z nami. „Nie chcieli, nie mogli” – ta refleksja towarzyszy mi przez całe życie. Z jednej strony – nie zaproszono tych, którym po latach ujawniono współpracę z SB. Z drugiej – nie przyszli ci, którym nie było po drodze z kierunkami zmian. Z trzeciej – zabrakło tych, których nie ma wśród żywych.

Tadeusza Kutę, pozbawionego przez wojenne władze prawa pełnienia funkcji kierowniczych, zabrałem do domu z autobusowego przystanku. Nie dotarł na swoje piętro. Cmentarz Srebrzysko bił wtedy wszelkie rekordy. W tłumie znaleźli się wszyscy. Dosłownie. Z lewa i z prawa, w mundurach i bez, partyjny beton i ludzie IX Zjazdu, pracujący i wyrzuceni na bruk. To wszystko okazało się niczym, wobec pochówkowej manifestacji żegnającej na tej samej nekropolii Lecha Bądkowskiego. Solidarność. Prawdziwa solidarność, ta wielka, choć przez małe „s”.

Po koncercie, już w późnych godzinach, pod Stoczniowymi Krzyżami Krystyna Janda i Jerzy Radziwiłowicz, wspierani przez samego Andrzeja Wajdę, zapowiedzieli trzynaście etiud filmowych „Solidarność, Solidarność...”. Plac pustoszał, ale mimo narastającego zimna i nieprzyjemnej przystoczniowej wilgoci, kilka postaci wytrwało do końca projekcji. Arcybiskup Tadeusz Gocłowski trwał w milczeniu ramię przy ramieniu Bogdana Borusewicza, a nieco dalej Aleksander Kwaśniewski... Lecha Wałęsy już nie dostrzegłem. Andrzeja Gwiazdy nie było po prostu.


/tekst opublikowany w Miesięczniku Stowarzyszenia "Nasz Gdańsk" - wrzesień 2005/




2005-09-01

Gdańsk nasz ?


Sypianie w L- eclercu...

Vital Cities - niedawna debata, która we Dworze Artusa zgromadziła urbanistów i developerów z kilku europejskich krajów, nie wróżyła zbyt dobrze zwolennikom... Zielonego Gdańska. Wygłoszone tam konkluzje zbyt wprost biły w podstawy spokoju gdańskich osiedli sypialnianych. Prawdopodobnie po tym właśnie spotkaniu odżyły emocje związane z terenem leżącym w sercu Przymorza.
- Handel i usługi –mówił w trakcie konferencji Prezydent Paweł Adamowicz to najważniejsze czynniki, które mają wpływ na ekonomiczny i przestrzenny rozwój metropolii. Gdańsk stara się o to, by jego centrum było jak najbardziej atrakcyjne. Dlatego też nie tylko inwestujemy w zabytki, ale staramy się otwierać atrakcyjne placówki handlowe...


- Skutecznym sposobem na przyspieszenie rozwoju miasta
– wtórował dosadniej wiceprezydent Wiesław Bielawski może być powstawanie obiektów handlowych w mieście, oczywiście o odpowiedniej, dostosowanej do warunków wielkości.


Wobec takiej gościnności, wystąpienie Alexandra Otto, prezesa Firmy ECE, która zamierza zbudować swoją Galerię Bałtycką w środku Wrzeszcza, mogło być już pozbawione woalki: - Wspieranie handlu detalicznego to podstawa, która zapewni umocnienie pozycji centrów miast. To muszą być tętniące życiem rynki... – czytaj: rynki zbytu.


Cóż wobec potęgi zachodniego kapitału znaczą nasi detaliści ? Podczas spotkań z lobbującymi na rzecz swoich koncernów przedstawicielami różnych sieci, tylko raz udało mi się wzbudzić zainteresowanie troską o rodzimych handlowców. Jak mnie zapewniano, TESCO coraz częściej bierze pod uwagę budowę niewielkich, osiedlowych marketów, których udziałowcami mogliby zostać polscy kramarze. Dotąd nie słyszałem jednak, by tak się stało. Nie dziwią mnie zatem protesty stowarzyszeń kupieckich wszędzie tam, gdzie tylko pojawi się pierwsza pogłoska o budowie hipermarketu.


Bardzo jestem blisko emocjami z założycielami Zielonego Rynku, Manhattanu, Gildii, czy innych polskich inwestycji. Wielu z nich skierowało do Prezydenta Gdańska lipcowy apel o przeprowadzenie lokalnego Vital Cities, by we własnym gronie przedyskutować zamysły budowy obiektów handlowych powyżej 2000 m kw., plany zagospodarowania przestrzennego mogące pomieścić inwestycje polskiego kapitału, politykę czynszową wobec lokali użytkowych, zasady sprzedaży takich lokali, czy wreszcie podatków lokalnych od działalności handlowej. Z niecierpliwością także oczekuję tego męskiego dialogu.


Tymczasem, pod obrady Komisji Rozwoju Przestrzennego trafiły w końcu sierpnia jednocześnie: projekt przeniesienia gdańskiej „Gildii” z Targu Siennego w rejon ul. Derdowskiego i Grunwaldzkiej w Oliwie oraz plan miejscowy „Chłopska – Obrońców Wybrzeża” z budzącą wysokie emocje koncepcją budowy hipermarketu L’eclerc.


Na powierzchni blisko 0,8 ha – uzyskanej z ogródków działkowych – powstać ma obiekt ze wskaźnikiem zabudowy równym 60 procent. Tuż obok, na terenie dzisiejszego Autohandlu, aż po halę Olivia, ze wskaźnikiem 90 proc. zabudowy zająć ma 3,5 ha kompleks biurowy „Biznespark”. To jeszcze etap koncepcji planu.


Dylemat Przymorza rozwiązany został na ostatniej Sesji RMG: plan dla L’eclerca zaakceptowano mimo wielu sporów i protestów. Na nic zdały się wypominki Radnego Klimczyka z PiS, który przywołał koalicyjną jeszcze uchwałę z początku kadencji w sprawie zakazu budowania w obrębie osiedli obiektów handlowych o znaczeniu „ponadosiedlowym”. Radny Lisicki poturbował ten argument jednym stwierdzeniem: -Przymorze to nie osiedle – to już dzielnica. Na nic perswazje o braku komunikacji i uzgodnień co do nowych rozwiązań drogowych. Tuż przed głosowaniem usłyszałem od Pani Anny Stępień reprezentującej inwestora, że podpisany został list intencyjny gwarantujący miastu konkretne pieniądze (4 miliony złotych) na budowę nowych dwóch jezdni ulicy Obrońców Wybrzeża i komisariat. (wniosek jest w WPI). Na nic dyskusja.


Z jednej strony Radny Łęczkowski troskał się o spokój ponad 5000 lokatorów jednego tylko falowca i tysięcy kolejnych mieszkających tuż obok. Z drugiej – Radny Nowak domagał się zamknięcia wszelkich debat i przyklaśnięcia inwestorowi, pragnącemu zabudować zapuszczone od lat 17 hektarów ziemi w sercu miasta. Radnej Putrycz brakowało rzetelnej informacji o ustaleniach negocjacyjnych, architektonicznych projektach i urbanistycznych gwarancjach. Ja nie byłem i nie jestem rad, że wątpliwości statystyczno – demograficzno – handlowe, na zlecenie Biura Rozwoju Gdańska po raz kolejny rozwiewa... samo Biuro Rozwoju Gdańska. Komu zaufać, komu zawierzyć ? Nie ja tę wojnę zacząłem i nie zamierzałem jej w takiej atmosferze kończyć. Skoro moje poparcie dla wniosku o wyjaśnienie wszystkich wątpliwości przed Komisją RP nie zyskało aprobaty większości, nie chciałem podpisać się pod planem, ale też nie widziałem powodu stawać po stronie przeciwnej. Może będę miał możliwość dopilnowania realizacji projektu i wyegzekwowania od inwestora papierowych zobowiązań.


Czy takie są pozytywy i koszty demokracji ? Czy w ramach rozwoju samorządności wkładać w nią musimy coraz więcej nerwów i emocji ? Na te pytania odpowiedział publicznie Radny Lisicki: - Demokrację zobaczymy przy urnach wyborczych...


Ze swej strony dodam jedynie: już ją widzimy, po ostatnich wyborach. Sypianie w L’eclercu z pewnością przypomni o tym mieszkańcom Przymorza. I nie tylko.


/tekst opublikowany w Miesięczniku Stowarzyszenia "Nasz Gdańsk" - wrzesień 2005/




2005-08-28



2005-08-23



2005-08-02

Z rezerwą...


Wyborcza arytmia

Rankingi wyborcze, ogłaszane przez tzw. ośrodki badania opinii publicznej, ustąpiły pozycji w dziennikach jedynie terrorystom. Ich specyfika niewiele jednak różni się od atmosfery Londynu.
Jest kilka powodów swoistej schizofrenii wśród zaangażowanych w politykę działaczy komitetów. Precyzyjnie dobrany przez obecne kierownictwo Państwa termin wyborów powoduje, iż nie mają oni kanikuły. Złośliwość autorów kalendarza wyborczego polega na tym, że tylko zorganizowane i zwarte gremia mogą zdobywać pole w letnie dni. A to już wiemy z historii współczesnej Polski, że jedynie postkomunistów stać na dyscyplinę.

Nieco burzy tę teorię zamieszanie wokół kandydatur SLD i SDPL, kokieteria Cimoszewicza, czy burza w sztabach Millera i Oleksego. Ale tylko „nieco”. Jestem przekonany, że po subtelnej walce wewnątrz i „wyczyszczeniu” własnych list – w zasadniczej fazie wyborów zobaczymy równy szyk uzgodnionych już, wspólnych kandydatów.

Po drugiej stronie też pozorna wojna: Kaczyński nie widzi możliwości współpracy z Tuskiem – i wzajemnie. Obaj jednak wiedzą doskonale, że wspólny front jest konieczny. I czas takiego nastanie. Chyba, że padnie o jedno słowo za wiele.

Mimozowate sztabiki pośrodku jak zwykle dolewają oliwy do ognia, starając się zwrócić na siebie oczy kamer, niekiedy zyskać medialną funkcję języczka u wagi. Pozycji rozgrywających nigdy jednak nie zdobędą. Mogą jedynie podnieść temperaturę kampanii i ponad miarę wymęczyć i tak już zniechęconych wyborców.

Czy od „wyborców” zresztą cokolwiek będzie zależało ? Wszystkie ośrodki zgodnie przewidują najbardziej kiepską w historii frekwencję. Im mniej Polaków pójdzie do urn – tym lepiej sprawdzi się taktyka wyborczych sztabów.

Niebagatelną rolę odegrać jednak winien Sierpień. 25-letnie wypominki okolicznościowe z pewnością odświeżą w ludzkiej pamięci nazwiska i zasługi tych, o których w ferworze transformacji ustrojowej i bólu wszechobecnej komercji zapomniano. Właśnie świadomość, że ani „lewej”, ani „prawej” strony nie było by w dzisiejszej polityce Polski – gdyby nie Ludzie Sierpnia – ma szansę pomieszać szyki lewicy. Czy autorzy kalendarza wyborczego wkalkulowali takie ryzyko ?

Solidarnościowy etos ma jednak także swój koloryt. Samozachwyt - wróg każdej wartości – niejednej już zaszkodził ... bohaterskiej postaci Sierpnia. Wieści o kolejnych aferzystach lewicy przeplatane są zatem coraz to newsami o pospolitej ... przedsiębiorczości podsiębiernej „ludzi styropianu”. Czyżby zatem nie było już świętości ?

Z pewnością brakuje nam w Polsce autorytetów godnych pomników, ludzi z charyzmą. Wojna „teczek” – kolejny element kampanii wyborczej – zabiera nam zbyt często resztki złudzeń. Na nieszczęście – taka sanacja polskiej polityki nabiera tempa tylko przed wyborami. Na co dzień sądy są zupełnie niemobilne, Temida ślepa lub... uzależniona. W krótkim czasie każdy z nas – z osobna – wyłowić musi oceny prawdziwe spośród mnóstwa zwykłych, obrzydliwych pomówień. Strasznie to trudne. Medycyna wyborcza nie potrafi wykorzystać metody Holtera, nie umie zastosować odpowiedniego by-passa. Wybierać więc pójdziemy cierpiąc ostrą arytmię.

/tekst opublikowany w Miesięczniku Stowarzyszenia "Nasz Gdańsk" - sierpień 2005/


2005-08-01

Gdańsk nasz..?


Katar... Sienny

Na portalu trójmiasto.pl znalazłem przed paroma dniami komentarz: „... wszystko ma swój czas: jest czas mydlenia oczu i czas spojrzenia prawdzie w oczy. A prawda jest taka, że mydlić oczy gdańszczanom jest niezwykle łatwo... Tivoli, aquapark, Targ Sienny. Wystarczy raz na jakiś czas odgrzać stary temacik, dorzucić jakieś „newsy” i już jest dyskusja: jeden się zgadza, drugi protestuje, trzeci szykuje pojedynek na ostro... Gdańszczanie są jak Afrykanie, którzy na widok szklanych paciorków dostają orgazmu...”.

Być może autor tej ironii ma rację. Tym razem jednak jego refleksja była skutkiem wrzawy wokół gdańskich świętości : potrzeby zachowania historycznego kształtu zabudowy najbardziej charakterystycznych fragmentów grodu, mającego miejsce w ONZ-owskim rejestrze „pomników historii”. Na Sesji 30 czerwca Rada Miasta uchwaliła nowy plan Targu Siennego. Głosowanie poprzedziła burzliwa dyskusja. Walce na argumenty towarzyszyły jednak także nerwy i spore emocje.
Nurtowi lokalnemu : potrzebie uszanowania gdańskich Kupców z Targu Siennego, zrzeszonych w „Gildii”, poświęciłem sporo uwagi w poprzednim numerze. Teraz chciałbym skupić się na wątku historycznym.

Każdy spór historyków z urbanistami i architektami sprowadza się z reguły do ustalenia epoki, będącej punktem odniesienia dla tworzonych wizji. Górę biorą wówczas sympatie zamiast świadomość upływu czasu. Gdańsk ma to wielkie nieszczęście, że ogrom powojennych zniszczeń i brak środków na równomierną, szybką odbudowę uniemożliwił praktycznie zamknięcie koncepcji w jednym pokoleniu urbanistów. Każde kolejne narażone było na naciski innego lobby. Swoistego dramatyzmu dodały – na domiar złego – lata współczesne, w których pieniądz zdaje się przysłaniać wszelkie inne racje.

Tak oczywistą zatem, że aż banalną jest próba wymuszania przez inwestorów zgody na budowanie maksymalnej kubatury na jak najmniejszej powierzchni gruntu. Najmowani architekci i kupowani urbaniści prześcigają się w tworzeniu koncepcji drapaczy chmur...

Z biegiem dyskusji, które już z moim udziałem toczyły się w Radzie Miasta, znaleziono w gronach opiniujących konsensus ograniczający te aspiracje do wysokości kalenic istniejących budynków w sąsiedztwie Targu Siennego i Rakowego. Uzgodniony wstępnie podpisanym „listem intencyjnym” holenderski inwestor wycofał się jednak z rozmów w chwili pojawienia się kolejnych krytyk przedstawionego projektu potrzeb : linii zabudowy i konieczności zostawienia szerokiej osi widokowej w kierunku Katowni i Głównego Miasta.

Czas postawić pytanie : czy ważniejszy jest dla Gdańska doraźny interes porozumienia z konkretną grupą finansową (ING Spółka z o.o.), czy też może winniśmy postawić twarde warunki i poszukać innego partnera, którego stać na spełnienie ambicji Gdańska – Pomnika Historii ?

Mając podobny dylemat często korzystałem dotąd ze swojego... prywatnego autorytetu w sprawach Gdańska: Wojciech Charkin. Znamy się ... od zawsze. Przez lata obserwowałem, jak pasja przewodnika turystycznego bierze górę nad potrzebą wykonywania profesji inżynierskiej – w każdym jednak sporze o wartości humanistyczne fascynowało mnie Jego politechniczne podejście do emocji. Także i tym razem, rozmawiając o Targu Siennym, usłyszałem refleksję wartą zanotowania:

- Nie mielibyśmy dzisiejszego Gdańska, gdyby nie pomysł rozebrania XVI i XVII wiecznych bastionów i wałów ziemnych. U schyłku XIX stulecia myślano jednak tak... jak myślano. Teraz pewnie byśmy jakąś ich część zachowali, ale wówczas był to hamulec rozbudowy miasta.

Ta cezura czasowa wstecz okropnie determinuje wszelki rozwój każdego zabytkowego grodu. Żaden światły urbanista nie będzie jednak zapewne oponował przed uznaniem racji gdańskich historyków, domagających się szacunku dla przeszłości. Pamiętam szok, jakiego przed laty doznałem na budapeszteńskim Wzgórzu Gellerta. Bursztynowe szkło nowej elewacji Hotelu Hilton, wtopione w pozostałości średniowiecznej architektury kompleksu kościelno klasztornego wzniesionego na dolomitowej skale, nie tylko mnie uświadomiło, że „nowe” może znakomicie uzupełniać, ale i wzbogacać kunszt z przeszłości. Nie musi szkodzić i szpecić.

Jadę do Krakowa. Specjalnie odwiedzę Parkowe Wzgórze, realizowane przez Holendrów. Chcę się sam przekonać, czy moje wątpliwości wobec wybranego w Gdańsku partnera inwestycyjnego dla tak prestiżowego miejsca, jak Targ Sienny, były uzasadnione.

Uchwała gdańskiej RMG będzie zapewne zaskarżona. NSA sprawdzi ją jednak tylko pod kątem zgodności proceduralnej. Ewentualne wady merytoryczne zweryfikuje dopiero czas i potomni. Nie bardzo rozumiem, dlaczego – zanim to się stanie – nie poddaliśmy jej sami takiej ocenie, w której nie pieniądz będzie najważniejszy.

Mamy pod nosem przykłady rozwiązań architektonicznych, które zyskały konieczną akceptację. Czemu – przed uchwaleniem planu – nie dało się zaprosić do konkursu na zagospodarowanie Targu Siennego autorów gdyńskiego „Batorego”, czy wrzeszczańskiego „Manhattanu” ? Potrzebujemy architektów spoza Trójmiasta ? Nie trzeba szukać ich po świecie – wystarczy pojechać do Bydgoszczy i spojrzeć na zespół bankowy BRE przy spichlerzach nad Brdą.

Wiele razy, w czasie prezentacji kolejnych planów miejscowych przed Komisją Rozwoju Przestrzennego RMG, zawsze stosownie do potrzeb – także tych partykularnych – Biuro Rozwoju Gdańska dosyć dowolnie stosowało argument prawnej „niemożliwości” ograniczania wizji architektów zbyt szczegółowymi zapisami. Dowolnie, bo pamiętam przypadki, kiedy takie zapisy były „możliwe”. Zasłaniano się wówczas np. ... wytycznymi konserwatora zabytków.

Bardzo perswadowałem skorzystanie z tej metody także teraz. Nie dysponowałem odpowiednią siłą, by mnie w pełni posłuchano. Argument o czekającym Gdańsk konkursie na projekt architektoniczny nowego Targu Siennego i kompetencjach powołanej do jego rozstrzygnięcia „komisji” budzi u mnie pewien niepokój – naturalny chyba dla tak kontrowersyjnego planu. Niczym dla alergików wiosenne kwitnienie roślin. Projekt nowego Targu Siennego nie może się okazać dla Gdańska ... katarem. Tak długo czekaliśmy na koncepcję jego zagospodarowania, że możemy znaleźć czas na wyjaśnienie wszystkich wątpliwości. To nasz zwykły obowiązek – powinność światłego pokolenia.

/tekst opublikowany w Miesięczniku Stowarzyszenia "Nasz Gdańsk - sierpień 2005/


2005-07-02

Gdańsk nasz ?


Popierajmy Prezydenta

Chyba od głosowania nad sprzedażą GPEC nie było czuć w gdańskiej Radzie Miasta takich emocji, jakie towarzyszyły uchwalaniu planu Targu Siennego. Ostatnią przed wakacjami Sesję poprzedzały liczne kuluarowe rozmowy, lobbowania, spekulacje, szepty... Od rana napięcie podkręcała sztucznie arytmetyka obecnych radnych.
Na wszelkie nagabywania: jak ja będę głosował ? – odpowiadałem mniej więcej tak, jak otwierając dyskusję powiedziałem na sali obrad...

- Nie znam zawiłości negocjacji, bo mnie przy nich nie było. Znam jednak historię dyskusji wokół konkretnych zamysłów i wiem, że budziły wiele kontrowersji. Ciągnęły się kilka lat. Jeszcze zanim zostałem radnym, kilkakrotnie miałem okazję przysłuchiwać się debatom urbanistycznych autorytetów. 150 tysięcy metrów kwadratowych powierzchni w bodaj najbardziej prestiżowym punkcie Gdańska budziło zbyt wiele emocji, by mogli znaleźć konsensus. Skoro jednak opinie na temat sposobu zagospodarowania tego obszaru nadal są podzielone – czemu nagle decyzja musi być podjęta natychmiast ?

Już sama procedura uchwalania planu wydała się niezwykła. Komisja Rozwoju Przestrzennego RMG dostała do zaopiniowania projekt ledwie dwa dni przed Sesją. Do radnych spłynęły protesty kupców z „Gildii”, Stowarzyszenia „Nasz Gdańsk” i grupy architektów. Honorowy Obywatel Gdańska Prof. Andrzej Januszajtis opublikował tekst pod znamiennym tytułem „SOS dla Gdańska!”. Komisję zaabsorbował swoimi wątpliwościami jednak tylko Prezes Sławomir Gryczka – stąd i dyskusja oscylowała wokół problemu przetrwania Spółki Kupieckiej, jakby na boku zostawiając argumenty istotne dla zachowania historycznie godnego kształtu nowego Targu Siennego.

Mnie wydaje się ważne, by patrzeć na problem właśnie dwutorowo: zachowanie i ochrona historycznej struktury zabudowy musi iść w parze z dbałością o interes rodzimego handlu. Co prawda 0,2 hektara potrzeb „Gildii” do wspomnianych 15 hektarów Targu Siennego nie może determinować strategicznej dla Gdańska decyzji, ale nikt też nie ma prawa pozbawiać miejsca pracy 300 kupieckich rodzin.

Ktoś w Zarządzie Gdańska wpadł na pomysł, by przenieść Kupców na teren dzisiejszych ogródków działkowych (gdzie umowa najmu kończy się w październiku tego roku) do Oliwy, w rejon skrzyżowania Al.Grunwaldzkiej i ul.Derdowskiego. Być może, ale realizacja tej idei musi potrwać, bo też wymaga zmiany planu, przekazania gruntu, procedury uzyskania pozwolenia na budowę i samej budowy. Wymaga też równolegle uzyskania akceptacji społecznej.

Słusznie zatem świadomy zagrożenia Prezes „Gildii” zabiegać zaczął o „miejskie gwarancje”. Dopiero w trakcie Sesji, głównie dzięki negocjacjom szefa Klubu PiS Ryszarda Nikla – w specjalnym „Oświadczeniu” – Prezydent Adamowicz dodał zdanie:”...w granicach obowiązującego prawa będę czynił wszelkie starania w kierunku zapewnienia ciągłości funkcjonowania Kupców zrzeszonych w Gildii Gdańskiej S.A.”

Wiedziałem już, że plan uzyska konieczną większość. Utwierdziły mnie co do tego deklaracje poparcia (wygłaszane dość zawile i drżącymi głosami) przez Szefów PiS i SLD. Cóż jednak znaczy wobec ryzyka utraty dla Gdańska miejsca na ONZ-owskiej liście „pomników historii” przewaga jednego, czy dwóch głosów bardzo podzielonych radnych ?

Mając wciąż wątpliwości co do prawnej, merytorycznej i społecznej słuszności planu w proponowanym kształcie i trybie - zgłosiłem wniosek o ponowne rozpatrzenie planu przez Komisję Rady Miasta.
Po chwili nawet takie rozwiązanie straciło swe arytmetyczne szanse. Ani uwagi o wygaśnięciu listu intencyjnego z holenderskim inwestorem ING, ani wystąpienie Prof. Januszajtisa, ani rzeczowe argumenty Prezesa Gryczki nie były w stanie powstrzymać... znikających dla poprawienia arytmetyki radnych i dyscypliny partyjnej w klubach. Nie zamierzam hałasować dla... szumu, robić dymu dla dymu – bo nie jest to w moim stylu. Nie chcę też zapisać się – jak zażartował Prezydent – do grona zwolenników Św. Tomasza. Przeciwnie – i powiedziałem to głośno wycofując swój wniosek – z niezwykłą powagą przyjmuję każde zobowiązanie Pana Prezydenta Adamowicza. Skoro obiecał „Gildii” wszechstronną pomoc, a Gdańskowi piękne nowe centrum – słowa dotrzyma.

Plan poparło 23 radnych, przy ledwie 8 sprzeciwach. Ja wstrzymałem się od głosu – wątpliwości, jak powiedziałem, zostały, ale „mieszać” Panu Prezydentowi w realizacji ambitnych zamysłów nie zamierzam. Mało tego – proszę innych niedowiarków – popierajmy wszyscy Pana Prezydenta... Patrząc prawie trzy lata z bliska, jak brnie często pod prąd, jak dzielnie radzi sobie z hałaśliwą opozycją, jak prowokuje do pracy leniwych radnych, jak zmaga się z często bezrozumnym i partyjniackim oporem, jak drobiazgowo przygotowuje każdą kontrowersyjną kampanię – czuję, jak staje mi się coraz bliższy...

/tekst opublikowany w Miesięczniku Stowarzyszenia "Nasz Gdańsk" - lipiec 2005/


2005-07-01

Z rezerwą...


W imieniu MIASTA

Takie „słowo – klucz”: „Miasto”, przez duże „M”. Z pewnością słowo nadużywane. Z pewnością także słowo często używane bezrozumnie.

Na co dzień pracuję w dwóch Komisjach RMG: Kultury i Rozwoju Przestrzennego. Jeśli zliczyć ich posiedzenia w obecnej kadencji, nie zdarzyło się bodaj jedno, w trakcie które arbitralny interes Miasta nie byłby wykorzystywany zamiennie... w miejsce argumentów merytorycznych.
Można w interesie Miasta nie robić jakiegoś spektaklu, można dla takiego interesu Miasta teatr sfinansować. Można w interesie Miasta zburzyć dom, można w imię takiego interesu ten sam dom restaurować.

Dzieci w większości osłuchały się już z powiedzeniem, że punkt widzenia zależny jest wprost od poziomu siedziska. Podobnie z tym interesem Miasta, eksploatowanym nadmiernie dla osiągnięcia kontrowersyjnych celów. Słysząc o nim z ust paru szczególnie Kolegów Radnych nie zdumiewa mnie nawet fakt, że często w imię dobra Miasta domagają się realizacji celów... przeciwnych. Jakby sądzili, że nie istnieją protokoły posiedzeń, czy poprzednie plany zagospodarowania, a wszyscy wokół cierpią na demencję.

Najbardziej ważkie jednak, że ten „interes Miasta”, rozumiany bardzo dowolnie, bywa partykularnie – ma przecież zawsze jeden i ten sam punkt odniesienia: Miasto – to Mieszkańcy.

Mojemu ulubionemu np. (obok Dyrektora Piskorskiego z BRMG) interlokutorowi, awansowanemu niedawno na szefa Klubu PO Maciejowi Lisickiemu – owe słowo klucz zastępuje prawie wszystkie inne tak często niemal, jak... zabiera głos. A pracujemy obaj w tych samych wyżej wspomnianych Komisjach, więc mogę taki sąd wyrazić z całą odpowiedzialnością. Nierzadko jednak zapomina, że – przy całym szacunku dla wyedukowania Jego i Jemu podobnych – nie ma takiej możliwości, by jeden człowiek był pełnym omnibusem. A choćby przez zwykłą skromność warto wsłuchać się w prawdziwy głos Miasta. Podobnie, jak zawsze namawiam architektów, by – przed zaprojektowaniem chodników – przyjrzeli się wydeptanym już przez Mieszkańców ścieżkom. Właśnie przez Mieszkańców.

Nawet świadomość, że ci sami Mieszkańcy dokonali swojego wyboru przy urnach – samozachwyt wydaje się tu nie służyć dobru Miasta. Nasłuchiwanie kończące się wraz z kampanią wyborczą po prostu nie przystoi rzetelnym i nowoczesnym samorządowcom.

Ot taka refleksja na urlop.

/tekst opublikowany w Miesięczniku Stowarzyszenia "Nasz Gdańsk" - lipiec 2005/




2005-06-24

Raport o stanie miasta


Po pierwsze - Oliwa

dotyczy pisma RMG/0717/113/05


Odpowiadając na Pana prośbę o przedstawienie – pod kątem kolejnej edycji „Raportu
o stanie miasta” – najistotniejszych tematów w moim okręgu wyborczym, pragnę przede wszystkim podzielić się taką refleksją... Otóż, opisanie nabrzmiewających przez dziesiątki lat problemów Oliwy i dzielnic sąsiadujących zajęłoby objętość rzetelnego skryptu. Codzienne obciążenia i dwutygodniowy termin praktycznie uniemożliwiają takie zadanie.
Podejmę zatem próbę syntezy opinii, które przedstawiam stale, np. w trakcie prac Komisji Rozwoju Przestrzennego RMG.
Ze względu na historię, tradycję i walory naturalne – Oliwę, uważam, należy traktować na podobieństwo kurortu sopockiego. Piękno tutejszych kamienic, dworów, ogrodów, z Katedrą Oliwską, zabytkową Kuźnią Wodną, Domem Bramnym, Pałacem Opatów, parkiem, czy Doliną Radości – winny być naszą dumą. Winny także podlegać naszej szczególnej opiece. Wręcz byłbym za wydaniem specjalnej uchwały, ustalającej długofalowe działania Miasta na rzecz ochrony i rewitalizacji tej gdańskiej perły.



Kolejnym krokiem powinna być próba naprawy zła dotąd wyrządzonego tej dzielnicy przez współczesnych urbanistów i architektów. Tzw. „budownictwo plombowe”, lokalizowane z ogromną szkodą dla oliwskiego pejzażu, mogłoby np. przyjmować nowe elewacje, zgodne z charakterystyką starej zabudowy.



W żadnym wypadku nie wolno godzić się na nadmierne zagęszczanie siedlisk, bo narusza to specyfikę „zielonej dzielnicy”. Jest natomiast na tym obszarze bardzo wiele zaniedbanych i niezagospodarowanych działek, które aż proszą się o zabudowę. Także obszar po zlikwidowanych ogrodach działkowych wzdłuż ulicy Wita Stwosza, z terenem należącym do Uniwersytetu Gdańskiego, winny doczekać się inwestycji zgodnych z lokalną architekturą i zdolnych odizolować tę część Oliwy od tzw. CPU, zasłaniającego Wzgórza Morenowe i szpecące Aleję Grunwaldzką.



Odrębnym problemem jest odnowienie szeregu ulic: nawierzchni, chodników i poboczy tak, by coraz chętniej przybywający tam turyści byli w stanie bezpiecznie się poruszać.



Aktywizacja Oliwy wymaga także podjęcia celowych działań na rzecz stworzenia, a raczej odtworzenia dawnej sieci gastronomicznej i hotelowej. Luksusowa przed II wojną dzielnica niemal całkowicie jest takiej infrastruktury pozbawiona. Celowe wydaje się ustalenie systemu preferencji dla gastronomików i hotelarzy pragnących zainwestować w tej dzielnicy. Z całą pewnością koncepcja przywrócenia Oliwie cech siedliska pełnego uroku, zadbanych zabytków i domów, restauracyjek i kafejek, artystycznych galerii i miejsc przyciągających twórców, zwróci Miastu konieczny wkład w postaci podatków i opłat turystycznych.



Ściśle wiąże się z taką perspektywą ocena stanu bezpieczeństwa dzielnicy. Wydaje się, iż – na podobieństwo centrum Starego Gdańska – także Oliwa winna się doczekać sieci monitorującej najbardziej uczęszczane miejsca i szlaki.



Według informacji uzyskanych w środowisku przewodników turystycznych, gros wycieczek odwiedzających Gdańsk, niezależnie od wieku i kierunków przybywania, życzy sobie umieścić w planie pobytu właśnie Oliwę z Archikatedrą, Ogród Zoologiczny i Plażę w Jelitkowie. Najwyższy czas zdać sobie sprawę z tego, iż fakt ten nie był dotąd uwzględniany w decyzjach finansowych Miasta. Cierpią z tego powodu na co dzień Mieszkańcy Gdańska, ale także turyści i – per saldo – budżet Miasta.

Dla nowych perspektyw chcę zadeklarować gotowość pracy w zespole, który od ogółu do szczegółu podejmie temat. Proszę jednak wstępnie o potwierdzenie: czy takie podejście do kwestii Oliwy znajduje aprobatę w Zarządzie Gdańska.




PS. w załączeniu:

1/ pismo Przewodniczącego Zarządu RO Osowa Pana Macieja Przybylskiego;

2/ pismo (wraz z załącznikami) Pana Krzysztofa Wojtachy z Osiedla Wzgórze Mickiewicza




2005-06-17



2005-06-11

Gdańsk nasz ?

Mętna Studzienka

Rzecz będzie tym razem o konkretnym przypadku, ale jakże symptomatycznym. Mam tu na myśli: z jednej strony – specyfikę traktowania przez Miejskie Władze swoich Obywateli, z drugiej – prawidłowość stosowanych w Urzędzie procedur. Właśnie tak – dwukierunkowo - sformułowałem w tej sprawie Interpelację do Pana Prezydenta: „Ludzie sprzedani w zabytkowym opakowaniu”.

Rzadko wybieram się w tę stronę Wrzeszcza. Przed paru laty, kiedy moja córka Ania jeszcze żyła, chodziliśmy tam na spacery częściej. Jej zainteresowanie zabytkową architekturą, pobudzane studiami w ASP, także i mnie podnosiło wrażliwość na dawne piękno. Wiele razy stawaliśmy przed posesjami, roniąc łzę nad ich zaniedbaną urodą. Twórczy wysiłek architektów renesansu z wielkim trudem opierał się biegowi czasu w konfrontacji z biedą dzisiejszych lokatorów. Bywało - wracaliśmy z refleksją, że wojna zniszczyła mniej niż lata polskiego komunizmu.
Teoretycznie nadeszły czasy lepsze. Niejednokrotnie spotkać dziś można pałace i dworki, restaurowane pod okiem konserwatorów przez nowych, prywatnych właścicieli. Ale nie zawsze. XVI wieczny zabytek, położony na 6000 metrów pięknie zadrzewionej działki u skraju lasu, zwany Dworkiem Studzienka, z dawną stajnią i wozownią, także trafił w prywatne ręce. W 1998 roku gmina Gdańsk sprzedała go Spółce z o.o. „Aleksandra”. Przyszły „Dom Pracy Twórczej” (jak wynikało z aktu kupna) miał być godnym zamiennikiem dla dotychczasowej funkcji Dworku – budynku z mieszkaniami komunalnymi. Niczym reanimacja w ciężkim przypadku.

Akt kupna wyznaczał też nowemu właścicielowi cezurę czasową – cztery lata. W tym czasie „Aleksandra” miała zainicjować program inwestycyjny, zabezpieczyć zabytek przed dalszą dewastacją i zadbać o chronioną roślinność okalającego Dworek parku.

Trudno dzisiaj dociec (jak zwykle zresztą), czy urzędnicy uwiarygodnili wówczas status finansowy swojego kontrahenta, co dałoby gwarancję realizacji szczytnych założeń lub pozwoliło zaryzykować twierdzenie, iż zależy mu jedynie na atrakcyjnej działce do dalszej, zyskownej odsprzedaży. Późniejsze fakty potwierdzają jedynie, że daleko bardziej prawdopodobny wydaje się wariant drugi.

Alarm podnieśli lokatorzy zabudowań dworskich, którym sprzedany dach nad głową ciążył i zagrażał coraz boleśniej. Mieszkali tam ponad 50 lat, dbali o stan obiektu na tyle, na ile było ich stać. Inwestowali własne oszczędności licząc, iż władze kiedyś to uszanują. Gdy tylko pojawiła się prawna możliwość – wystąpili do Miasta z wnioskiem o wykup. Urząd nie potraktował ich poważnie. Za to, tuż przed sprzedażą posiadłości – wyłączył nowym planem miejscowym funkcje mieszkalną w Dworku, ucinając tym samym formalnie wszelkie z nimi dyskusje.

Co gorsza, w czasach tzw. polskiej transformacji i prywatyzowania społecznego majątku, sprzedając ich „w zabytkowym opakowaniu”, pozbawiono tych ludzi także dotychczasowych praw przysługujących lokatorom mieszkań komunalnych.

W ciągu kolejnych siedmiu lat „Aleksandra” nie kwapiła się ani z postawieniem do ich dyspozycji odpowiednich lokali, ani z realizacją zobowiązań zawartych w akcie kupna. Inicjacja ruchów, które określiłbym mianem pozornych, dziwnie zbiegła się z moją Interpelacją. Z odpowiedzi, jaką podpisał Pan Wiesław Bielawski, wynikało jednak, że wszystko jest w najlepszym porządku: krzywda nie dzieje się ani lokatorom Dworku, ani samemu zabytkowi. Pismo zawierało za to zapowiedź niezwykłej inicjatywy uchwałodawczej... I rzeczywiście – Panowie Prezydenci: Adamowicz i Bielawski, ze wsparciem szefa Zespołu Dziedzictwa Kulturowego i Rewitalizacji Grzegorza Sulikowskiego już na najbliższą, marcową Sesję RMG, przygotowali Uchwałę mającą otworzyć „Aleksandrze” nową ścieżkę finansowania inwestycji „Dworek Studzienka”. Niebywałe tempo i upór z forsowaniem uchwały.

W trakcie Komisji Rozwoju Przestrzennego, jak i Sesji RMG, udało mi się zasiać wśród radnych tyle wątpliwości, że uchwała upadła. Skierowano ją jednak natychmiast ponownie pod obrady Sesji – tym razem dyscyplina klubowa PO zagwarantowała autorom projektu pełny sukces. Pochyliłem głowę – z taką demokracją, nawet tą arytmetyczną, walczyć nie ma sensu. Nadal jednak uważam, że nie jest obojętne komu przekazuje się dobra narodowe i kogo wspiera w aplikowaniu o pieniądze Unii Europejskiej. Wciąż nie jestem też przekonany do dobrych intencji „Aleksandry”. Nigdy także nie zrozumiem logiki zaprezentowanej w trakcie powtórnych obrad KRP (26 kwietnia br.) przez Panią Beatę Bielecką z Wydziału Skarbu UM: „...klauzula nakładająca zobowiązania na kupującego, zawarta w akcie notarialnym, właściwie nie ma żadnej mocy prawnej...”.

Przykra była w konsekwencji konkluzja z nerwowej wymiany zdań miedzy radnymi, a przedstawicielami Urzędu Miasta:

- Prezydent ma rację, a jeśli się z tym nie godzę, mam złożyć doniesienie do Komisji Rewizyjnej;
- jeśli mojej troski o przyszłość cennego dobra kultury nie podzieli Miasto, muszę szukać wsparcia u Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków.

Przykra wreszcie, bo wobec mnóstwa pilnych do rozwiązania przez samorząd spraw – cała Rada Miasta dwa miesiące deliberuje nad działalnością jednej prywatnej spółki. W niebywałym tempie przeprowadza się procedury, które zwykle trwają miesiącami. W swych oficjalnych pismach wysoki urzędnik gminny cytuje opinie strony w sporze – niczym jej najbardziej oddany adwokat. A mnie – skromnemu radnemu miejskiemu – poleca się składanie donosów, jakby polskiej samorządności nie stać było na własne, rzetelne i uczciwe narzędzia wspierania demokracji.

Taka studnia niejasności, niedomówień – mętna Studzienka.



/tekst opublikowany w Miesięczniku Stowarzyszenia "Nasz Gdańsk" - czerwiec 2005/


2005-05-25

List otwarty do Redaktora Naczelnego Trójmiejskiej Redakcji „Gazety Wyborczej” Pana Jana Grzechowiaka

W wyniku bezprzykładnego narażenia na szwank mojego imienia, czuję się upoważniony prosić Pana o publikację poniższego tekstu. Liczę, że szanująca Czytelników i siebie Gazeta uczyni to niezwłocznie.

Radny odda, co nie jego


Po lekturze tekstu (Radny, co jednak sięga po cudze – GW,Trójmiasto, 20.05.2005, str.1/9) zatelefonowałem do Krzysztofa Katki, by się upewnić, iż rzeczywiście jest jego autorem. Ku mojemu zdziwieniu – potwierdził. Pytanie: czy dumny jest ze swojego dzieła – pozostało już jednak bez odpowiedzi.
Pan Katka poprosił mnie o rozmowę w siedzibie Rady Miasta, w trakcie posiedzenia Komisji Rozwoju Przestrzennego, m.in. w składzie której pracuję. Zostałem poinformowany, że Redakcja „GW” dostała sygnał o - jak się wyraził - szykanowaniu mnie przez władze Gdańska, jako rzetelnego i twardego opozycjonistę (po czym – w tekście – włożył ten sąd w moje usta).

Nie miałem wiele czasu. W ciągu 10 minut, rysując na kartce papieru plan sytuacyjny, wyjaśniłem jedynie dość skomplikowaną sytuację własnościową gruntów w okolicy parceli zajmowanej przez moją rodzinę. Radziłem, by Pan Katka udał się po stosowne informacje do Urzędu Miasta. Z racji swej funkcji samorządowej – co wyraźnie zaznaczyłem – nie próbowałem dotąd i nie zamierzam robić niczego wbrew prawu ani też wykorzystywać swoją publiczną pozycję. Przy pożegnaniu odebrałem jeszcze raz wyrazy współczucia z powodu atmosfery, w jakiej przyszło mi żyć i pracować.

Po spotkaniu ze mną redaktor przeprowadził jeszcze parominutową rozmowę telefoniczną z poślednim pracownikiem GZNK i zajrzał na moją stronę www.kasprowicz.pl .

Efektem tego... wysiłku była notatka, która wprawiła mnie w osłupienie. Wszystkie istotne w sprawie fakty zostały w niej bowiem odwrócone o 180 stopni. Tekst przejdzie do klasyki dziennikarskiej nierzetelności i obrzydliwej dyspozycyjności. Tendencyjność i serwilizm wobec władz miejskich, widoczny od tytułu poprzez każde zdanie, po prostu poraża. Sam poświęciłem zawodowi dziennikarskiemu 30 lat swojego życia i to w bardzo trudnych politycznie czasach. Znam wiele przypadków braku profesjonalizmu. Nawet wtedy jednak dziennikarskie plewy były eliminowane z życia za mniejsze wykroczenia przeciw etyce zawodowej.

Tuż po publikacji miałem spotkanie z Wiceprezydentem Wiesławem Bielawskim i kierownictwem Wydziału Skarbu . Wyjaśniam oczywiste przekłamania tekstowe tak, jak uczyniłem to w UM.

Nie „zagarnąłem miejskiego gruntu”, ani nie „zabudowałem kawałka miejskiej działki”. Podobnie, jak sąsiedzi, także moja rodzina (w ramach rekompensaty za mienie kresowe) otrzymała przydział na część domku w Oliwie. Wszyscy wprowadzali się na działki, podzielone ogrodzeniami jeszcze przed wojną. Przez lata nie było ani takiej możliwości, ani potrzeby – by weryfikować geodezyjne plany. Wszyscy płacili dość symboliczne koszty dzierżawy wieczystej gruntów i przez 50 lat uprawiali przydomowe ogródki, dbali o drzewka i zieleń. Dwadzieścia lat temu, uzyskując wszystkie konieczne pozwolenia – razem z sąsiadami, z którymi zamieszkuję mały domek (jednorodzinny) – poszerzyliśmy własną kubaturę o część mieszkalno-biurową. Jednocześnie dokonaliśmy takich zmian funkcji wewnątrz, by możliwe było w miarę bezkonfliktowe życie dwóch obcych rodzin.

Przez 30 lat mojego zamieszkiwania przy ul. Drożyny Miasto nie zwracało się do nas z jakimikolwiek żądaniami. Jaka jest zatem korelacja między przyjętą w 2003 roku ustawą o „zasiedzeniu”, a naszą „samowolą” i „nieuprawnionym” korzystaniem z ogródków ? Działka, to nie pęk kluczy, żeby się gubić. Z okazanych mi teraz w Urzędzie pożółkłych map wynika jednoznacznie, że przeprowadzone podziały gruntów na papierze nie mogą być uzasadnione żadną logiką. Nie wiadomo, dlaczego do jednego domku przydzielono 400 mkw, a do sąsiedniego 1000 – ignorując zachowane przebiegi ogrodzeń. Podobnie - fakt przejęcia działek przez Skarb Państwa zginął w pomroce dziejów i tak naprawdę nie wiadomo, na jakiej podstawie dziś - jako właściciel ziemi - występuje Miasto.

Oliwa miała już do czynienia z podobnymi działaniami gdańskich urbanistów, które skończyły się zniszczeniem kulturowej i społecznej przestrzeni kurortu z tradycją. Postawienie haniebnego blokowiska na miejscu 100-letnich ogrodów (rejon ulicy Grottgera) sprawia, że „Hannemana” trzeba będzie kręcić w innym mieście.

Dotknięty teraz takim samym podejściem ludzi, z którymi każdego niemal dnia spierać się muszę o dobro Gdańska, czekałem aż rozsądek weźmie górę nad emocjami. Nadal nie widzę powodu, by uczestniczyć w często karygodnym i niszczącym oczywiste wartości procederze subparcelacji starych dzielnic. Tym bardziej, gdy dotyczy to mnie osobiście. Z tego też powodu nie będę tu dziś wyjaśniał, dlaczego odsyłałem urzędnikom niektóre pisma. Nie zamierzam im pomagać w błądzeniu. Jeśli są przekonani, że w miejscu mojego zadaszonego pieca do smażenia kotletów (od którego dwadzieścia lat płacę podatek) stanąć musi czyjś dom – i przekonają mnie o swych racjach – niech tak będzie.

Oddam ogródek choćby dzisiaj, jeśli działania Miasta są zgodne z prawem i urbanistyczną rzetelnością. Z taką refleksją pożegnałem się z Panem Wiceprezedentem Wiesławem Bielawskim. Taką samą podzieliłem się też z reporterem „Gazety Wyborczej”. Jeśli jednak prawo dopuszcza przywileje mojej rodziny i moich sąsiadów do pozostania na „odkrytym” właśnie przez Gminę „swoim terenie” – nie zrezygnujemy z tej możliwości. Czy kogokolwiek dziwi troska o własne dobro ? To nie my zabraliśmy coś Miastu – to Urząd próbuje zawłaszczyć coś naszego.



2005-05-03

Gdańsk nasz ?


Temperatura wspólnoty

Utarło się już w tej kadencji, że co rusz wybucha w Gdańsku kolejny konflikt na linii: władza – Mieszkańcy. Dziwne, że tym, którzy protestem odpowiadają na zamysły wybranej przez siebie władzy – natychmiast... dorabia się gębę oszołomów. Dziwniejsze jeszcze, że często można by tych konfliktów w prosty sposób uniknąć. Tak przynajmniej uważam.
Właśnie taki schemat zadziałał ponownie. Nawet ze zdwojoną siłą. Dwa bowiem jednocześnie projekty podobnych uchwał, przygotowanych przez ekipę Pana Prezydenta Adamowicza, stanęły przed radnymi. 19 kwietnia Komisja Rozwoju Przestrzennego RMG miała zaopiniować dwa m.p.z.p. zawierające dwa nowe hipermarkety: L’eclerc na Przymorzu i TESCO na Chełmie. Sala Herbowa RMG nie miała jednego wolnego miejsca, a i korytarz starego „Żaka” był -na wezwanie szefa KRP Tadeusza Mękala- obserwowany przez funkcjonariuszy firmy ochroniarskiej. Czego przestraszył się samorządowiec należący –jak chwilę później, w trakcie Sesji RMG, zarekomendował Go Prezydent Adamowicz – do elitarnego „klubu piętnastolatków” (czwarta kadencja z rzędu w Radzie Miasta Gdańska: Mękal, Małkowska, Gleinert plus sam Pan Prezydent) ? Swoich wyborców się bał?

Banalna historia. Władza jednej kadencji sprzedaje teren zagranicznemu inwestorowi, bo potrzebuje pieniędzy. Bojąc się jednak gniewu swojego elektoratu, hamuje inwestycję do kolejnej kadencji. Następny Zarząd Miasta, klucząc między zobowiązaniami poprzedników, a przyrzeczeniami wobec wyborców, stawia – na przykład – zapory formalne. Kolejna kadencja mija na sporach sądowych i apelacjach. Kiedyś jednak trzeba wydać jakąkolwiek decyzję...

Cóż zatem znaczy odpowiedzialność i ciągłość władzy ? W praktyce – znaczy po prostu stosunek między potrzebami budżetu Gminy, a finansowym zmęczeniem... zaliczkujących w tę Gminę kontrahentów.

Jestem radnym Gdańska pierwszy raz. Nie zamierzam ponosić odpowiedzialności za decyzje moich poprzedników – chcę jednak, bo tak mnie nauczył Ojciec, odpowiadać za własne decyzje. Mam za sobą 24 lata (od 1982 roku) odpowiedzialności za decyzje finansowe własnej firmy – to znaczy własnej kieszeni i budżetu mojej Rodziny. Obrywałem za każdy błąd i nie widzę najmniejszego powodu faworyzowania tych, którzy – ryzykując nie własną, a naszą wspólną kieszeń – podejmowali decyzje złe.

W ciągu z górą dwóch lat wiele razy musiałem – jako członek Komisji Rozwoju Przestrzennego RMG – decydować o biegu spraw wszczętych przez moich poprzedników. Za każdym razem jednak spoglądałem w oczy Członka Elitarnego Klubu Radnych, Tadeusza Mękala. Tylko On bowiem w 7-osobowym gronie Komisji posiadał konieczne do podjęcia decyzji informacje. I tylko On ponosi odpowiedzialność za swoisty szantaż, jakiemu jestem poddawany.

Dwa dzisiejsze przykłady, jeden i ten sam schemat działania, taka sama sofistyka w argumentacji, ten sam efekt – konflikt. Nie wdając się w szczegóły: Przymorze – urzędowa obietnica wyrażenia zgody na budowę hipermarketu w środku miejskiej sypialni; Chełm – identyczne słowo dla obiektu handlowego (wydane jeszcze dla firmy HIT) w centrum satelitarnej dzielnicy Gdańska. Obie decyzje, obarczone znacznym ryzykiem braku koniecznych uzgodnień społecznych. I brakiem analiz: rynkowych, komunikacyjnych, ekologicznych, środowiskowych...

Rozpoczynając studia ekonomiczne w 1972 roku, brałem do ręki skrypty pisane przez moich Profesorów i 20 lat wcześniej. Badania marketingowe nie są więc odkryciem ostatnich miesięcy. Geniusz Kwiatkowskiego i Grabskiego służy Gdyni i Polsce do dzisiaj też nie z powodu transformacji ustrojowej, lecz w wyniku zwykłych przesłanek ekonomicznych i geopolitycznych. Dlaczego mam teraz zapominać o istocie idei prostej ekonomii, którą w spadku po Wyższej Szkole Handlu Morskiego w Tczewie i sopockiej Wyższej Szkole Ekonomicznej poznawałem w Uniwersytecie Gdańskim ? Czemu mam ulegać swoistemu szantażowi, opartemu na niewiedzy podnoszących rękę w głosowaniu ?

Dwa lata ( bo koncepcje planów dotyczących L’eclerca i HITa-TESCO wracają na forum prześwietnej Komisji RP coraz to ) nie mogę uzyskać odpowiedzi na proste pytania: kto – z nazwiska – podpisał się pod decyzją budowy tych obiektów oraz – jakie odszkodowanie trzeba by wyasygnować z gminnej kiesy, gdybyśmy dzisiaj uznali racje stron przeciwnych tym inwestycjom. W odpowiedzi spotyka mnie tylko szantaż ... mojej wirtualnej odpowiedzialności za przyszłość Gdańska.

Jednocześnie – obserwując zmiany funkcjonalno-architektonicznych koncepcji spornych obiektów oraz wolę partycypacji w społecznie pożądanych inwestycjach towarzyszących (ulice, komisariat, parkingi, zieleń wypoczynkowa, różnorodność architektury etc.) wymuszanych na obu inwestorach przez opinię społeczną – zaczynam współczuć stronie finansującej przedsięwzięcia. Muszę bowiem przyznać znaczny postęp w rozmowach. Zanim jednak podniosę rękę w głosowaniu – chcę mieć pewność, że nie uczestniczę we frymarczeniu społecznymi wartościami, a wyłącznie w umiejętnych negocjacjach. Na dzisiaj – wstrzymanie się od głosu (czego najbardziej nie lubię) – jest w tych dwóch konkretnych przypadkach jedyną rozsądną reakcją dla mnie. Bo nie dostałem uczciwej i pełnej informacji o społeczno-ekonomicznych przesłankach tych budów.

„...Panie i Panowie Radni – morze ludzkiej biedy, jaka szerzy się w Gdańsku, wysokie bezrobocie, braki w budżecie Miasta – to wyzwania, które zmuszają do nowego spojrzenia na rozwiązanie jakże poważnych problemów. W obliczu takiej rzeczywistości zatwierdzenie inwestycji, które nie przynoszą żadnych pozytywnych korzyści, za wyjątkiem transferu zysków do obcych krajów, napawa mieszkańców wielkim niepokojem... rodzi się fala niezadowolenia i protesty...” – to fragment Listu Otwartego, jaki otrzymaliśmy od Gdańszczan przybyłych na posiedzenie KRP. Cytuję tu jedynie jego pointę, bo nie ze wszystkimi argumentami merytorycznymi się zgadzam. Istota Listu jest też – uważam – najbardziej przykra: podważa wiarygodność wybranych przez Gdańszczan samorządowców. I słusznie. Podobnie zasadne – uważam – jest pytanie, wywieszone przed oczy rajców na ostatniej Sesji: RADNI – SPOŁECZEŃSTWA, CZY MARKETÓW ? Jeśli bowiem racje mają być chronione przez służby porządkowe, odbieranie głosu, czy „gaszenie” mikrofonów – to są one nic warte. Ta sama ocena dotyczy spolegliwych, mało dociekliwych radnych, dla których partyjne wytyczne są wystarczającym bodźcem do głosowania „za” lub „przeciw”.

Wiele już razy na tych i własnych łamach powtarzałem, że realnie w Mieście rządzi Prezydent (bo tak zdecydowała obowiązująca ordynacja), ale ustawy mówią, że to Rada Miasta ma pouczać Prezydenta, a nie Prezydent Radę. Taki głos zapisany został nagle do protokołu ostatniej Sesji z ust radnego Tomasza Sowińskiego, byłego gdańskiego Wojewody. Pewnie mój samorządowy Kolega niejedną swą decyzję widzi teraz z drugiej strony... Nie ma jednak wiele mojego współczucia. Jego ewentualne frustracje, wyrzuty sumienia, czy choćby zwykły ból głowy – przywołują mi jedynie katechizm studenta ekonomii sprzed 30 lat: dobry ekonomista, to człowiek rozumiejący symbiozę arytmetyki i humanizmu – czytaj pieniądza i potrzeb ludzkich. Tę wartość zmierzyć da się termometrem, jak w chorobie. Temperatura porozumienia: Społeczeństwo – Wybrani Reprezentanci, znakomicie określa właściwość dokonanego wyboru. „... najprawdopodobniej zawiodły mechanizmy negocjacyjne – oceniał w podobnej sprawie Profesor Piotr Dominiak, ekonomista z PG (na łamach Dziennika Bałtyckiego 27 kwietnia br.). Inwestor najpierw powinien rozmawiać z mieszkańcami, wyjaśnić swoje racje – uczciwie przedstawić korzyści i zagrożenia wynikające z inwestycji. Stawianie ludzi przed faktami dokonanymi z reguły wywołuje protest. A w Polsce nie potrafimy dyskutować o trudnych sprawach. Mechanizmy partnerstwa społecznego nie działają właściwie, po prostu wręcz ich nie ma...”.

Temperatura wspólnoty interesów władzy i społeczeństwa od długiego czasu wskazuje w Gdańsku wysokie niebezpieczeństwo. Czy Pan Prezydent zechce przed końcem kadencji pogodzić się z taką diagnozą i znajdzie stosowną terapię ? Może chociaż lekarza z odpowiednimi kwalifikacjami ?


/tekst opublikowany w Miesięczniku Stowarzyszenia "Nasz Gdańsk" - maj 2005/


2005-04-02



2005-04-01

Z rezerwą...

Cezura bólu

Wątpię, by ktokolwiek znalazł tu zrozumiałe, w pełni logiczne wytłumaczenie. Jak z miłością i małżeństwem... Najpierw darujemy sobie słodkie słówka, potem składamy wzajemne deklaracje, by na sprawie rozwodowej z rozdziawioną buzią słuchać pretensji obcego człowieka, który jeszcze przed chwilą był najbliższą osobą na Ziemi. Nic tam zdrada – ważne, że zawalił nam się cały świat wartości.
Zaproszono mnie na spotkanie Stowarzyszenia Solidarni z Kolebki. Różnie mówi się na mieście o tej grupie ludzi – na ogół nie najlepiej, przyklejając etykietki rozdartych frustratów. Ja ich widzę zupełnie inaczej. Wielu zresztą doskonale pamiętam jeszcze z Sierpnia, potem stanu wojennego, później z fali odnowy. Dawniej dumni, waleczni, hardzi, nieprzekupni – dzisiaj stojący z boku, niezauważani. Na tym spotkaniu jednak mówili językiem sprzed lat.


Zwołano je rzeczywiście w nastroju bojowym, a bezpośrednim bodźcem stała się wypowiedź Prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza, zanotowana z lokalnej TV: „... uroczystości obchodów XXV rocznicy „Solidarności” nie mają być dla uczestników Sierpnia 1980, ale dla młodzieży i dla nich będzie zabawa. Uczestnicy strajków mogą w nich brać udział jeśli zechcą. Uroczystości organizuje jednak Urząd Miasta Gdańska...”.


- A cóż to znaczy ?! – zagrzmiał jeden z doradców Sierpniowej Solidarności, psycholog Stanisław Fudakowski. – To my jesteśmy poza nawiasem ?! Obchody nie mogą być festynem – one mają wstrząsnąć sumieniem narodu !


Nadszedł, jak się wydaje, rzeczywiście najwyższy czas, by strzepnąć wreszcie złudzenia, że bierna krytyka poczynań tych, których coraz niechętniej wybieraliśmy do rozmaitych gremiów władzy, cokolwiek zmieni wokół nas. Wysokie bezrobocie i ludzkie tragedie niedostatku – jakby w postępie geometrycznym mają się do prawd, wypływających w toku prac kolejnych komisji śledczych. Czary goryczy dopełnia arogancja i sobiepaństwo władzy na każdym szczeblu. Władzy zresztą, której szeregi wypełniają ludzie, w tych trudnych dniach ubrani ledwie w pampersy. Jeśli w ogóle byli już na świecie.


Ktoś uszczypliwie powiedział, że im dalej od Sierpnia – tym więcej mamy kombatantów... Nic zatem dziwnego, że znając tamte idee jedynie z archiwalnych zapisów, nie wiedzą o co naprawdę walczyła wówczas Polska. Żeby im to wreszcie uświadomić, konieczne wydaje się zwarcie szeregów. Czy ci, którzy – robiąc kariery – zapomnieli o towarzyszach z kolebki, potrafią uderzyć się w piersi, przeprosić, zabiegać o wybaczenie ? Czy – jak w rozwodzącym się małżeństwie – wzajemne urazy są już zbyt wielkie, by rany dało się zaleczyć ?


Dla prawdziwych wartości nie ma chyba cezury bólu. Widać czasem na ulicach sędziwe pary, zgodnie trzymające swe dłonie. Przecież na ich steranych życiem twarzach zostały bruzdy trudnych dni. Staruszkowie ci potrafili pewnie, pokonując własny egoizm, zachować cierpienie nie jako bagaż, a bogactwo doświadczeń. Dla dobra rodziny.


Kto teraz zrobi coś dla dobra Polski ?



/tekst opublikowany w Miesięczniku Stowarzyszenia "Nasz Gdańsk" - kwiecień 2005/


2005-03-31

Gdańsk nasz ?

Poważny żart

To miał być żart. Znękany codzienną koniecznością nurzania się w otchłaniach problemów – ziejących coraz większą dziurą między potrzebami Gdańszczan, a ofertą władz Miasta – postanowiłem spełnić, w imieniu Pana Prezydenta Adamowicza, choćby najważniejsze obietnice wyborcze...

Opublikowany przed miesiącem „Koszmarny sen radnego” przez sporą grupę Czytelników odebrany został serio. Zbyt wielu doznało deja vu.
Porzucenie megalomanii, rezygnacja z ryzykownych kontraktów, poparcie postulatów w dzielnicach – ot cała filozofia. Kilka prostych decyzji Prezydenta, pozwalających znaleźć pieniądze na inwestycje, których domagają się Mieszkańcy. Tak niewiele trzeba, by samorządowe gremia straciły rację bytu, a Prezydenta wybrano na kolejną kadencję przez aklamację.

Pan Prezydent nie chce jednak widocznie takiego poparcia. W gronie radnych często się zastanawiamy, czy dzieje się tak za przyczyną głębszej filozofii, czy też po prostu – z winy złych doradców. Tak, czy owak – kolejne decyzje, „klepane” większością głosów w Radzie Miasta, raczej powodują kurczenie się „panaprezydenckiego” elektoratu. Szczególnie, że ową „większość” zdobywa Pan Prezydent montowanymi doraźnie koalicyjkami, a wśród nich najbardziej skuteczna okazuje się przyjaźń PO z... SLD.

Niemało emocji wywołało przed dwoma laty wdrażanie Wieloletniego Programu Inwestycyjnego. O zaistnienie na tej liście zabiegali miejscy i dzielnicowi samorządowcy, szefowie gdańskich firm, urzędnicy, ich znajomi i znajomi tych znajomych. W bólach i awanturach rodziła się „speclista” zadań priorytetowych.

Kryterium wyznaczał wówczas sam Pan Prezydent, poprzez „swoich” ludzi. I dobrze – takie prawo dała Mu ordynacja wyborcza. Ponieważ jednak Program miał to być kroczący, ci mniej usatysfakcjonowani liczyli na lepsze pozycje w kolejnym roku. Nic bardziej złudnego. Druga edycja WPI pokazała wyraźnie: kto w Gdańsku rządzi i czyje będzie na wierzchu. Poza Wielofunkcyjną Halą Widowiskową i inwestycjami drogowo-infrastrukturalnymi (głównie pod kątem Hali) większość zadań po prostu spadła z planu. Oficjalnie, stało się tak za przyczyną... bezczelności ekipy rządowej, która – bez wcześniejszych zapowiedzi – podniosła stawkę VAT na materiały budowlane z 7 na 22 punkty.

Te 15 procent niezaplanowanej zwyżki kosztów można by wziąć za istotny argument, gdyby pula inwestycji oczekiwanych przez Mieszkańców Gdańska była rozsądnie wyższa. Jak to się dzieje, że samorząd – wybrany, tak samo jak Pan Prezydent, w bezpośrednich wyborach i reprezentujący 400 tysięcy głosów – nie jest przez Prezydenta słuchany ? Winna tu z pewnością ordynacja, ale nie tylko. Istotniejsza wydaje mi się wola partnerstwa, a raczej jej brak u Pana Prezydenta.

Od dwóch lat mówię głośno, że nie podoba mi się miejska polityka uprawiana przez Szefa gdańskiej PO. Nie chcę jednak powtarzać tego do końca kadencji. Po to m.in. podjąłem pracę w tzw. Komisji Doraźnej RMG ds. WPI, żeby przekładać krytykę w konkretne decyzje. Właśnie na jej niedawnym posiedzeniu omawialiśmy procedury tworzenia i uchwalania WPI. Bardzo cenię pracę ludzi z Wydziału Programów Rozwojowych UM, którzy pod wodzą Dyrektora Krzysztofa Rudzińskiego wykonują zaiste mrówcze dzieło przygotowania i opracowania tysięcy wniosków. Specjalna Uchwała (przegłosowana na ostatniej Sesji RMG), regulująca urzędowe procedury, znów jednak obarcza ich wielkim prawem hierarchizowania potrzeb miasta – samorządowi zostawiając jedynie kompetencje formalne i... odpowiedzialność przed Wyborcami.

Dziesiątki problemów mnoży się przed radnymi, by ograniczyć ich wiedzę o stanie listy WPI oraz zaawansowaniu poszczególnych zadań: a to nie wszyscy radni mają komputery, a to oprogramowanie jest skomplikowane, a to pewne dane muszą być chronione itd., itp. W efekcie – nasz wpływ na WPI jest znikomy.

Jestem za silną władzą prezydencką – tak zresztą w sensie lokalnym, jak i ogólnokrajowym. Jeszcze bardziej jednak jestem za wyposażeniem parlamentów w stosowne narzędzia wpływu – bo jestem zdeklarowanym zwolennikiem samorządności. Dzisiejsza polska demokracja jest raczej karykaturą tego, o czym marzyliśmy w Sierpniu i co planowaliśmy wybierając na głowę państwa Lecha Wałęsę. Mam takie przekonanie, że każda inicjatywa winna rodzić się na poziomie zwykłych ludzi. A każda władza musi mieć świadomość, że czasy dynastii w Polsce minęły. To właśnie zwykli ludzie, dokonując wyboru swych przedstawicieli na różne szczeble tej reprezentacji, mają prawo żądać od nich powyborczej lojalności.

Przekładając te idee na konkret – liczę, że choćby ku końcowi bieżącej kadencji zaczniemy się wzajemnie bardziej słuchać. Nic prostszego dla Pana Prezydenta, jak podzielić się z radnymi zamysłami – kiedy się rodzą i problemami – kiedy się pojawiają. Zwykłym, polskim językiem – bez podtekstów. Niech samorząd poczuje ciężar odpowiedzialności – ten rzeczywisty, nie tylko formalny. Niech Prezydent zachowa się wreszcie jak dyrygent przy orkiestrze – dla swoich urzędników, a radnym pozwoli stroić instrumenty. Kapelusz z głowy Mu nie spadnie, wręcz przeciwnie – w razie zawiei – każdy radny pomoże utrzymać go na miejscu.

A żart będzie tylko żartem.

/tekst opublikowany w Miesięczniku Stowarzyszenia "Nasz Gdańsk" - kwiecień 2005/



2005-03-09

NASZ GDAŃSK


Z rezerwą...


Arturiański imperatyw

Dwa już takie odbyły się wykłady. W cennym, jak po frekwencji sądzić można, cyklu spotkań „Solidarność dla przyszłości” wziął udział historyk Andrzej Paczkowski, a ostatnio politolog Jadwiga Staniszkis. Chwała Prezydentowi i licznym patronom, że taki zamysł podjęli. Czy jednak chwale organizatorów towarzyszyła satysfakcja słuchaczy ?
Do licznych wystąpień, z reguły rozżalonych, dołączyłem i swój skromny głos licząc, iż profesor Paczkowski... zaprzeczy mojemu przekonaniu o nieuchronności kolejnego polskiego przełomu. Dałem za przykład Lecha Bądkowskiego, z którym miałem honor pracować w czasie, kiedy klarowały się poglądy na rzeczywistość, gdy słowo coraz bardziej wyraziście znaczyć musiało to dokładnie, co jego autor miał na myśli. Transparentność poglądów skończyła się – jak wiemy – stanem wojny. Kto z kim rozpoczął bój ? – przeciwnicy władzy samorządnej z tymi, którym ta władza należy się jak pracującemu zapłata. Idea Lecha Bądkowskiego poległa.

Goryczy prawd głoszonych podczas spotkania z profesor Staniszkis nie chciałem już sam dopełniać. Notując złote myśli, obserwowałem jednocześnie twarze zasiadających w Dworze Artusa, znanych z czołówek gazet ludzi, tworzących gdańską elitę władzy. Parę lat czytałem z obowiązku felietony Pani Profesor, zamawiane przez periodyki, w których pracowałem. Czytałem je jednak także, bo chciałem. Ceniłem sobie Jej jaskrawość sądów, klarowność wyroków, zasadność kar.

Patrząc na szare twarze wielu włodarzy, ważąc znaczenie ciszy wieńczącej kolejny wywód Pani Profesor – poczułem, jak rodzi się we mnie nadzieja. Jednak nadzieja – na jutro. Znaczne są dzisiaj pokłady społecznego niezadowolenia z 15 letnich osiągnięć demokracji. Powszechne też staje się poczucie niesprawiedliwości, frustracji, lęku. Tworzący się imperatyw własnego istnienia – sfrajerowane pokolenie twórców transformacji gospodarczej i społecznej, bez szans dla siebie, gubiących wzorce, przestających być autorytetami dla własnych dzieci – prowadzi nieuchronnie do konkluzji: tu nie da się żyć.

Starzejący się frajerzy nie potrzebują „listy Wildsteina” – wystarczy im przejrzeć... listy rad nadzorczych co bardziej lukratywnych spółek. Za ten stan ducha, za tę kondycję Polaków z całą pewnością karę ponieść winni radni, posłowie, ministrowie, prezydenci – władza, stale te same twarze. Myśl zaiste złota – czy będzie wreszcie doceniona przez dotąd głuchych ?

Jeśli, pytając – wątpię, skąd więc moja nadzieja ? Z gromkich braw, nagradzających pointę wywodu Pani Profesor: - Bez dekalogu, bez charakterystyki zasad przyzwoitości – nie da się żyć !

Bacznie notowałem, kto najgłośniej klaskał.


/tekst opublikowany w Miesięczniku Stowarzyszenia "Nasz Gdańsk" - marzec 2005/


2005-03-08

Gdańsk nasz ?


Koszmarny sen radnego

Zaczęło się od wczesnorannego telefonu. Pani Jarka Strugała, prezes Kupców Dominikańskich, pragnęła jak najszybciej zwolnić mnie z obietnicy znalezienia banku, którego kredyt umożliwić miał ukończenie nowej Hali Targowej.
- Proszę sobie wyobrazić –mówiła rozgorączkowana- że Pan Prezydent kupił resztę naszej powierzchni handlowej na jakieś Centrum Informacji Turystycznej i Promocji Miasta. Mamy dzięki temu resztę potrzebnych środków. Bardzo proszę uściskać Prezydenta. To genialny pomysł i cudowny gest.

Zanim zdążyłem zaparzyć sobie kawę, rozbrzmiał sygnał SMS. To Ryszard Klimczyk, radny PiS, przysłał cztery słowa: „będzie basen przy Toruńskiej”. Nie chciałem wierzyć – zbyt długo trwała wojna o umieszczenie tego zadania w WPI. Okazało się, że ekipa Pana Prezydenta dotarła do niewykorzystanych środków , przyznanych przez UE innemu miastu. Jak to dobrze, nie czekać z dokumentacją na ostatnią chwilę. Nie od dzisiaj wiedziałem, że Biuro Programów Rozwojowych opracowuje coraz to nowe plany, jakby wszystkie pieniądze z Unii miały trafić do Gdańska. Brawo.

Podobne szczęście trafiło się mojej dzielnicy. Pan Skarbnik Włodzimierz Pietrzak nie posiadał się z radości komunikując, że rusza przetarg na projekt hali dla Gdańskiej Szkoły Szermierki przy ul.VII Dwór w Oliwie. Jest duża szansa otworzyć ten obiekt jeszcze przed końcem kadencji. Fakt, projekt nie aż taki drogi, a perspektywa medali zdobywanych przez nasze florecistki na własnym podwórku bardzo nęcąca... Mistrzostwa świata coraz bliżej. Hura.

Bomba wybuchła jednak koło południa. Poczta e-mail aż mi sie zagrzała. Dobrze, że przeznaczyłem ten dzień na pracę w domu, bo wiadomość dotarła do mnie natychmiast. To zaprzyjaźniony portal www.osowa.com donosił prosto z sali konferencyjnej Biura Rozwoju Gdańska. Po kilku miesiącach prac spotkali się tam przedstawiciele GDDKiA i Miasta. Zastępca Prezydenta Pan Wiesław Bielawski osobiście chciał poinformować, że znaleziono sposób wyprowadzenia Via Hanzeatica z Osowej. Będzie prawdziwa, nowa obwodnica. Komunikat był jednak znacznie szerszy. Nie wszyscy byli z niego zadowoleni. Wielu urbanistom i urzędnikom przybędzie pracy w nadgodzinach...

Ta zmiana planu jest bowiem konsekwencją niezwykle oczekiwanej decyzji Pana Prezydenta. Ów zatrzymał wszystkie procedury budowy Wielofunkcyjnej Hali Widowiskowej na granicy z Sopotem. Nie wiadomo do końca, na jak długo, ale inicjatywa ta pozwoli w krótkim czasie zaangażować spore środki w zadania, których nie mógł dotąd pomieścić Wieloletni Plan Inwestycyjny.

Ruszą zatem budowy i remonty wielu ulic (postaram się wkrótce wrócić do tematu szczegółowo – tu spieszę donieść jedynie, że ulice Wodnika, Nowy Świat i Nowa Spacerowa, że nie wspomnę o sygnalizacji na skrzyżowaniu Kielnieńska/Baniewicka w Osowej mają priorytet), rozpocznie się szeroko rozumiana rewitalizacja zaniedbanych dzielnic, które dotąd straszyły turystów. Szansę wsparcia otrzymać mają także wspólnoty mieszkaniowe i prywatni właściciele kamienic – na początek, w rejonach wpisanych do rejestru zabytków, ale nie tylko. Roziskrzyły się źrenice radnego Ryszarda Olszewskiego z Samoobrony na wieść o tym, że i Jego zabiegi o remont ulicy Marynarki Polskiej znajdą swój szybki finał, co ucieszyło także kierownictwa szeregu firm żeglugowych, mających tam swoje delegatury i siedziby.

Oczyma wyobraźni przemierzyłem listy postulatów, zgłaszanych przez rady dzielnic i poszczególnych samorządowców. Takie na nie otwarcie, jakie na drugą połowę kadencji zaproponował Pan Prezydent Paweł Adamowicz daje Mu gwarancję sukcesu w kolejnych wyborach. Niech ma – pomyślałem – przecież na to zasłużył.

Sam też będę na Niego głosował. Skoro, jak dowiedziałem się później tego dnia w Ratuszu, „wiewiórki” przypomniały też program polityki morskiej Miasta, udrożnienie kanałów dla nawigacji jachtowej i cały pakiet propozycji, nazwany wstępnie Programem Na Rzecz Inicjatyw Oddolnych i Aktywności Mieszkańców Gdańska – żaden wyborca nie będzie się wahał.

Program to niebanalny. Pomoc socjalna, którą rząd obarczył władze lokalne, ma w tej puli dostać zastrzyk środków, gwarantujący opiekę każdemu potrzebującemu Gdańszczaninowi. Na wsparcie liczyć mogą również wszelkie placówki wychowawcze, umożliwiające młodzieży realizację w sporcie czy pasjach kulturalnych – zdane dotąd na łaskę przypadkowych sponsorów.

Nieco się spociłem, bilansując tę listę: czy wystarczy pieniędzy ? Prezydent musi mieć coś w zanadrzu, bo wszystko to wydaje się jednak zbyt różowe. No i nie myliłem się. O najnowszej broni Pawła Adamowicza dowiedziałem się wieczorem. Prezydentowi udało się nakłonić Stadtwerke Leipzig do renegocjacji umowy sprzedaży GPEC-u. Zapewne nie przyszło by to lekko, gdyby nie własne potrzeby niemieckiego inwestora. Plotki, rozsiewane ostatnio przez załogę, miały jednak ziarno prawdy – to Niemcy, bilansując swoje aktywa, postanowili nieco wyhamować ambicje. Nie są jeszcze znane szczegóły, ale wiadomo, że Gdańsk odzyska swoją złotodajną kurę, spłacając ją odwrotnie tylko częścią zysków bieżących. Będzie zatem rezerwa funduszy. Pan Skarbnik Pietrzak nie ujął jej w budżecie, ale z pewnością potrafi to zrobić stosowną poprawką.

Znowu, mimo późnej pory, telefon – tym razem Szef Rady Miasta Bogdan Oleszek: - Wybacz, że niepokoję. Ta wiadomość na pewno dopełni szał radości, nie chciałem z nią czekać. Twój wniosek o zmianę status quo Rady Miasta także się spełni. Od 1 kwietnia będziemy mieć własną obsługę prawną i niezależne Biuro. Staniemy się rzeczywistymi gospodarzami Ratusza.

... obudziłem się kompletnie mokry. Tego już za wiele. Po co nam niezależność, skoro mamy takiego Prezydenta ? Po co w ogóle teraz Gdańszczanom Rada Miasta – czas złożyć mandaty.

Taki koszmarny sen radnego.



/tekst opublikowany w Miesięczniku Stowarzyszenia "Nasz Gdańsk" - marzec 2005/





2005-02-03

NASZ GDAŃSK


Z rezerwą...

Ranking półmetka

Atmosfera wokół radnych gdańskich jest taka, że niewielu oczekuje dobrego słowa. Będąc jednym z 34 wiem, iż sami sobie na taką ocenę zasłużyliśmy. Niekończące się spory, oskarżenia i skandale zrzuciły na drugi plan pracę efektywną i dobrą dla Gdańska.

Taką miałem refleksję, słuchając życzeń, składanych przez Mieszkań-
ców w czasie Wigilii pod Neptunem: - Byście grali jak jedna drużyna !
- Nie jestem zatem –pomyślałem wówczas- zbytnim idealistą, marząc o tym, że radni zdeponowali po wyborach swoje partyjne legitymacje w ciemnym sejfie. Wiele razy, w ciągu minionych dwóch lat, łapałem się na tym, że nie cieszy mnie, gdy komukolwiek z RMG przyprawia się łaty na honorze. Krytyki prasowe potwierdzały dotąd to przykre uczucie.

Podobnie jest z rankingiem, publikowanym w Dzienniku Bałtyckim. Pisząca odcinki gdańskie dość trafnie, choć obcesowo charakteryzuje radnych tej kadencji. Może, zbyt nieco uległa wpływom współczesnych nauczycieli dziennikarstwa, którzy ponad wszystko cenią sobie właśnie granie na emocjach.

Sam zostałem potraktowany łagodnie. Wyjątkowo, jak na wszystkie dotychczasowe sylwetki. Chociaż, jako radnego niezależnego Pani Kasia awansowała mnie do rangi „opozycjonisty wobec Prezydenta Adamowicza”, obdarzając jednocześnie słabością do populistycznych rajców...

Potwierdzam tu: w encyklopedycznym sensie jestem populistą nawet, bo nie zamierzam zapominać o tych, którzy mnie popierają. Dokładnie po to przyjąłem mandat radnego, by dbać i zabiegać o interesy najzwyklejszych ludzi. Negatywną konotację -myślę także- populizm zawdzięcza z reguły tym, którzy nazbyt oderwali się od swych wyborców i nie bardzo wiedzą... jak do nich wrócić.

Poważniejsza jest jednak sprawa z tzw. opozycją. W moich reakcjach bardziej chyba widać krytykę niektórych poczynań ekipy Pana Prezydenta, niż postponowanie jej w czambuł. W ogóle zresztą nie widzę opozycji w Radzie Miasta Gdańska tej kadencji. Wielokrotnie, szczególnie przy kontrowersyjnych lub przykrych społecznie uchwałach, inicjowałem swoisty totalizator postaw. I niemal zawsze wygrywałem. Arytmetyka głosowań niewiele jednak miała wspólnego z istotą koalicji, czy partnerstwa programowego. Dlatego dość szybko i dla mnie stała się czytelna i przewidywalna.

Bardzo zresztą zrobiłem się wrażliwy na wynajdywanie różnic: co myślę – co mówię – co robię. Sam staram się, by w moim wydaniu można było między takimi wyznacznikami postawić znak równości. By przekładanie ich na wzajemne zależności, układy, czy interesy było absurdem.


/tekst opublikowany w Miesięczniku Stowarzyszenia "Nasz Gdańsk" - luty 2005/


2005-02-02

NASZ GDAŃSK


Mieszkania nasze ? Prawo PO gdańsku

Przejdźmy od razu do rzeczy. Tyle już napisano ostatnio w gdańskiej prasie na temat wykupu mieszkań, że czas postawić konkretne pytanie: kto komu sprzedaje i jakim prawem ?

Postawiłem je, biorąc niedawno udział w telewizyjnej „Kości niezgody”, poświęconej właśnie podwójnemu konfliktowi, jaki wokół „przewłaszczania” nieruchomości komunalnych / mieszkania spółdzielcze są dla mnie tematem wymagającym odrębnego potraktowania / zrodził się między Miastem, a Radą Miasta, a także w samym łonie Rady. Postawiłem je mając przekonanie, że nie może tu być mowy o „sprzedaży”, a jedynie „przewłaszczaniu”. Nie umiałem znaleźć ładniejszego określenia dla czynności formalnej przyznawania prawa do dóbr tym, którym to prawo należy się tak, jak... głowie rodziny praca, czy głodnemu chleb.
Wyraziłem przekonanie, że zarówno Prezydent Gdańska, jak i Rada Miasta są jedynie „zarządcami” majątku publicznego – że tzw. mieszkaniowe zasoby komunalne są dobrodziejstwem nas wszystkich, ludzi, którzy z tych zasobów korzystają. I właśnie jako majątek wspólny, w nowych realiach społeczno-gospodarczych, winny znaleźć się w rękach tych, którzy na to prawo wcześniej zapracowali.

Za niedorzeczne uważam tu zarzuty „rozdawnictwa”, czy „populizmu”, charakterystyczne rzekomo dla socjalizmu i „komuny”. Tak się składa przecież, że – jako dzieci tych, którzy własną pracą tworzyli majątek powojennej Polski – mamy dzisiaj możliwość budowania podwalin nowej polskiej rzeczywistości. Kto nam jednak dał prawo dzielenia Polaków na gorszych i lepszych ? Kto dał nam prawo do lekceważenia tych, którzy uczciwą pracą nie dorobili się majątku, kont bankowych i złotych kart kredytowych ?

W Gdańsku rej wodzi Platforma Obywatelska. Właśnie jeden z jej liderów – Jan Maria Rokita – w wywiadzie telewizyjnym powiedział ostatnio: - Zbyt często mamy do czynienia z degresją w transformacji społecznej. Biedni ludzie nie mogą czuć się w swoim kraju gorsi.

Otóż właśnie. Tyle i tylko tyle chcę wtłoczyć w głowy Kolegów, którym los dał prawo rządzić w Gdańsku. Prawo do własnego dachu nad głową to nie jest łaska lub niełaska tzw. władz. W przypadku tysięcy mieszkań, przez dziesiątki lat zaniedbywanych przez Państwo, a remontowanych na własny koszt i ryzyko przez tzw. najemców – czas odwrócić role.

Ci ludzie są u siebie i na swoim. Wszelki urząd ma jedynie pomagać im w dbaniu o majątek wspólny i –zarządzając tym majątkiem- baczyć, by nie brakło im sił i środków.

Z sądem takim nie zgodził się, samotnie reprezentujący w studio stronę Miasta Dyrektor Wydziału Gospodarki Komunalnej Dimitris T. Skuras. Czasu nie starczyło, by rozstrzygnąć: czy chodziło jedynie o semantykę, czy zrozumienie problemu i świadomość historyczną. Mam jednak nadzieję, iż po powrocie do swego fotela Pan Dyrektor pojął istotę problemu.

Zgadzamy się wszyscy co do konieczności poruszania się w ramach prawa. Musimy jednak równocześnie rozumieć, że my to prawo tworzymy – w wielu wypadkach od nowa. Fakty są takie. Sejmowa ustawa dopuściła wreszcie „wykup” nieruchomości komunalnych, dając jednocześnie znaczną swobodę interpretacyjną zasad samorządom lokalnym. Zarządzenia wykonawcze uchwalone w Gdańsku zaproponowały Mieszkańcom niezwykle zawiłe, nieklarowne zasady „przewłaszczeń”. W efekcie podjęto sprzedaż mieszkań po tzw. obrysie, bez gruntu. Potem wprowadzono bonifikaty na wykup powierzchni mieszkaniowej, ale na grunt ulg nie przyznano. Kolejna uchwała Rady Miasta błąd ten skorygowała, ale podzieliła Gdańszczan na mniej i bardziej uprzywilejowanych, blokując możliwość wykupów indywidualnych.

Ten bałagan i ignorowanie konstytucyjnej równości ludzi wobec prawa zakwestionował Pan Prokurator Jerzy Pilch. Zwołująca w tej sprawie Sesję Nadzwyczajną RMG grupa radnych była „zbyt słaba”, by wcześ-niejsze buble uchwałodawcze naprawić. Arytmetyka partyjna uniemożli- wiła nam nawet podjęcie rzeczowej, merytorycznej dyskusji. Tym bardziej niemożliwe było uświadomienie RMG, że niewiele wart jest Wieloletni Plan Gospodarowania Zasobami Mieszkaniowymi Gminy, skoro oparto go na wadliwych uchwałach, nierealnych, bo obarczonych brakiem wykonalności.

W efekcie, przewłaszczenia – nakazane prawem wyższego rzędu – zostają zablokowane, chudy budżet nie dostaje zaplanowanych wpływów, a Gdańszczanie wciąż śpią pod dachami domów, których los jest niepewny.

Choć „germanofobię” na Ziemiach Odzyskanych uzna ktoś za bez-zasadną, nie żartujmy z bałaganu w księgach wieczystych. Mnie wystarczy jeden przykład – który przytaczałem członkom Komisji Rozwoju Przestrzennego – by z ludzkich obaw nie drwić. Jestem i będę orędownikiem jak najszybszego i jak najszerszego przeniesienia formalnego prawa własności nieruchomości zarządzanych przez Miasto na rzecz ich troskliwych lokatorów.

Zarówno wielkość tzw. bonifikat, jak i tryb kwalifikowania mieszkań do „wyjęcia spod zarządu Gminy Gdańsk” skłonny jestem traktować symbolicznie, nazywając je kosztami „przewłaszczeń”. Wystarczy wziąć przykład z innych gmin, mających równie skomplikowaną historię, jak my – w Gdańsku.

Nie mogę i nie chcę podarować sobie tu jeszcze jednej refleksji. Często powtarzam, że obowiązująca nas ordynacja wyborcza dała Prezydentowi Gdańska pełne kompetencje, ale odpowiedzialnością za nie obarczyła Radę Miasta. Na co dzień, głosując Uchwały – będące w 99,9 % inicjatywą prezydencką – mamy do czynienia ze znaną z historii „przewodnią rolą” ... partii panaprezydenckiej. Jestem za silną pozycją tak prezydenta Polski, jak i Gdańska. Na miejscu Pana Pawła Adamowicza jednak – wiele razy zastanowiłbym się, czy mam do czynienia z dobrymi doradcami, czy monopol władzy nie przerasta potencjału.

Żadna tu przemawia przeze mnie złośliwość, jedynie ludzka pokora. Nie jest mi wstyd zrobić błąd – większy dyskomfort z braku siły do jego wyznania.

Z coraz większą obawą słucham wieści o tym, że w „ciszy gabinetów” przygotowywana jest nowelizacja niefortunnych uchwał mieszkaniowych. Czemu – w tak poważnej sprawie – nie przełamać wreszcie partyjnego monopolu ? Czemu wreszcie – na półmetku kadencji – nie pokazać, że jesteśmy drużyną ? Czemu raz nie zrobić czegoś, co pozwoli przełamać partyjne zadufanie ? Dlaczego zdecydowanie nie stanąć PO stronie Gdańszczan ?

Nie zależy mi na autorstwie „uchwały mieszkaniowej” – wystarczy mi prawo autorskie do niniejszych refleksji. Nie mogę jednak uwierzyć, że Pan Prezydent Adamowicz – wobec zbliżającej się coraz szybciej kampanii wyborczej – świadomie ignoruje oczekiwania tysięcy Gdańsz-czan, którzy Mu zaufali.

Proszę wybaczyć. Tu nie chodzi o wiarę. Swoje przeżyłem i wiem, że jeśli nowy pakiet uchwał mieszkaniowych nie spełni naszych oczekiwań, przyjdzie czas na szukanie prawdziwych przyczyn takiej „prywatyzacji”.


/tekst opublikowany w Miesięczniku Stowarzyszenia "Nasz Gdańsk" - luty 2005/


2005-01-22


2005-01-17

Granty Miasta Gdańsk


Klub Wysokogórski "Trójmiasto"

Gorąco popieram wnioski, zgłoszone przez Klub Wysokogórski "Trójmiasto" w Gdańsku, zorganizowania:

  • szkoleniowego - zimowego obozu taternickiego w Kotle Morskiego Oka, w Tatrach Polskich, w terminie 26.12.2005-05.01.2006;
  • szkoleniowego - zimowego obozu taternickiego w Tatrach Słowackich, w terminie 20.02.2005-06.03.2005;
  • szkoleniowego - letniego obozu taternickiego w Tatrach Słowackich, w terminie 08.08.2005-20.08.2005;
  • szkoleniowego - alpejskiego obozu wspinaczkowego w Dolomitach, w terminie 01.07.2005-14.07.2005;
  • szkoleniowego - wielkościanowego, wspinaczkowego obozu w Paklenicy, w górach Chorwacji, w terminie 20.05.2005-05.06.2005;
  • wyprawy w Pamir Tadżycki, na Pik Somoni, w terminie 18.07.2005-31.08.2005;

    złożone jako oferta w ramach realizacji zadań publicznych, wspieranych przez Miasto Gdańsk.
  • Działalność Klubu Wysokogórskiego "Trójmiasto" poznałem dobrze podczas wieloletniej współpracy z Klubem. Jego Kierownictwo, sprawdzone podczas bardzo wielu spektakularnych wypraw, zasługuje na najwyższe zaufanie.

    Nie bez znaczenia jest także udział Klubu w promowaniu Miasta Gdańska w Polsce i na świecie.


    2005-01-05

    Tadeusz Rancew

    Panie Przewodniczący,

    stojąc dzisiaj nad Pana świeżą mogiłą, trzymałem w ręku dwie kartki papieru. Te, które otrzymałem od Pana w czasie poprzedniej Sesji Rady Miasta, ostatniej, na którą zdołał Pan dotrzeć. Strasznie mi przykro, że nie zdążyłem Przynieść Panu dobrej wiadomości, o którą zabiegał Pan od kilku lat. Nawet nad Pana grobem nie mogłem obiecać, że uda się przełamać opory i w Pana Osiedlu stanie pomnik Adama Mickiewicza.


    Być może - skoro Pan odszedł - pomnik ten nigdy już nie stanie, bo Pański Zarząd zapomni o Waszych postanowieniach. Być może też, integracyjną rolę w Osiedlu "Wzgórze Mickiewicza" przejmie od Wieszcza właśnie Pan. Być może Pańscy Sąsiedzi postanowią wcześniej uwiecznić Pamięć Pana Osoby, choćby skromnie, ale znacząco.


    Miałem zaszczyt poznać Pana przed dwoma laty. Prawdziwy zaszczyt. Warto było słuchać Pana refleksji o życiu - tym dobrym i tym trudniejszym. Cóż było w stanie złamać siłę, którą dzielił się Pan przy każdym naszym sporkaniu ? Cóż spowodowało, że prawe serce Wilniuka nie wytrzymało ?


    2005-01-01

    Oby się spełniały...

    Z okazji Świąt Bożego Narodzenia i Nowego Roku - od wielu instytucji - otrzymałem ciepłe życzenia. Podpisali je m.in.:




    Dyrekcja i Rada Rodziców Szkoły Podstawowej Nr 60, Zarząd SYNERGIA 99 Sp.z o.o., Pan Andrzej Przybyło - BROWAR AMBER, Dyrekcja Domu Seniora CARITAS, Pani Beata Matyjaszczyk - Komendant Hufca ZHP Gdańsk-Śródmieście, Społeczność I Społecznej Szkoły Podstawowej STO i I Społecznego Gimnazjum STO w Gdańsku, Zarząd Konwencji Przedsiębiorców Województwa Pomorskiego - Ryszard Kokoszka, Zbigniew Żukowski, Władysław Kotłowski i Stanisław Rolbiecki, Dyrekcja Wojewódzkiej i Miejskiej Biblioteki Publicznej w Gdańsku, Dyrekcja CSW Łaźnia, Pan Prezes Sławomir Gryczka - Gildia Gdańska Spółka Akcyjna, Zarząd i Rada Nadzorcza Spółki "Zielony Rynek", Pan Prezes Seweryn Wyganowski - TBS Motława, Dyrektor Lawrence Okey Ugwu i Zespół Nadbałtyckiego Centrum Kultury w Gdańsku, Pani Prezes Małgorzata Dobrowolska - Gdańskie Wydawnictwo Oświatowe, Dyrekcja i Pracownicy ZSZ Nr 10 w Gdańsku, Zarząd NZZ Przychodni Mickiewicza, Dyrekcja i Zespół Polskiej Filharmonii Bałtyckiej, Panowie Roman Nosek i Andrzej Witkiewicz - Zarząd Osiedla Strzyża, Pani dr Barbara Kubska-Maciejewicz Rektor Wyższej Szkoły Bankowej w Gdańsku, Fundacja Theatrum Gedanense, Pan Jan Łukaszewki - Dyrektor Naczelny i Artystyczny Polskiego Chóru Kameralnego w Gdańsku, Zarząd Sp.z o.o. KUPCY DOMINIKAŃSCY, Firma TAJ-INFO, Prezes Zbigniew Misiuro i Pracownicy DRUKARNI MISIURO, Pani Violetta Sitarz - Szefowa Miejskiego Domu Kultury w Gdańsku, Dyrekcja i Pracownicy Pomorskiego Ośrodka Ruchu Drogowego w Gdańsku, Zarząd EC Wybrzeże SA, Pan Cezary Windorbski - Ambasador Honorowy Miasta Gdańska w Warszawie, Pan Sławomir Nowak - Poseł na Sejm RP, Pani Anna Fotyga - Posłanka Europarlamentu i wiele osób prywatnych...


    Za wszystkie powinszowania grzecznie dziękuję. Ich Autorom serdecznie życzę wzajemnie - Samego Dobrego.